Niewiele wsparcia daje Grekom również Unia Europejska, która na razie ogranicza się do zapewnień, że Grecy poradzą sobie sami, chociaż dzisiaj mało kto w to wierzy.
Wczoraj w greckich miastach nie funkcjonowała komunikacja miejska, sparaliżowane było lotnisko w Atenach, zamknięto szkoły. Premier Grecji Jeorjos Papandreu, który za punkt honoru przyjął naprawę greckiego państwa, z trudem wyleciał do Paryża na spotkanie z prezydentem Francji. Chciał rozmawiać z nim o ewentualnej pomocy Unii Europejskiej dla jego reform. Nie uzyskał jednak wsparcia Nicolasa Sarkozy'ego.
Niemcy, którzy jeszcze we wtorek rano zapewniali, że mają plan ratunkowy dla Grecji, wieczorem już zmienili zdanie. To rozhuśtało rynki finansowe i surowcowe. Greccy związkowcy jednak z każdą demonstracją są w stanie zebrać mniejszą liczbę zwolenników. Plan reform Papandreu ma rosnące poparcie, mimo że Grecy doskonale wiedzą, że oznacza on bardzo bolesne oszczędności. Panuje również powszechna opinia, że zatrudnieni w administracji publicznej po latach podwyżek płac powinni zgodzić się na ich obniżenie.
Zatrudnieni w sektorze prywatnym wskazują zaś, że w sytuacji, kiedy mają oni gwarantowane miejsca pracy, obniżenie zarobków nie jest wielką dolegliwością w porównaniu z wyrzeczeniami, do jakich zmuszona jest reszta obywateli. Greckie państwo zatrudnia dzisiaj ponad pół miliona pracowników. Obecna zaś recesja jest pierwszą w takiej skali od 16 lat.
Ekonomiści przyznają, że najprościej byłoby "grecką tragedię" oddać do reżyserowania Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Tyle że dla Brukseli na razie jest to nie do zaakceptowania. Co innego, kiedy MFW pomaga takim krajom członkowskim, jak Łotwa, Węgry, Rumunia czy aspirującej do członkostwa w UE Islandii, a co innego, kiedy pomoc finansowa miałaby dotyczyć członka eurolandu, który miał być oazą stabilności gospodarczej i najbardziej prestiżowym klubem państw w Europie.