W normalnych warunkach mamy do czynienia z jedną z dwóch sytuacji. Presja inflacyjna oznacza, że popyt wzrasta za szybko, grożąc przegrzaniem koniunktury. Przegrzanie koniunktury z pewnością musi doprowadzić z czasem do inflacji. Bank centralny bez wahania powinien więc podnosić stopy, nie przejmując się ewentualnym negatywnym wpływem wyższych stóp na aktywność gospodarczą.
Z kolei w warunkach stagnacji lub recesji głównym problemem jest powolny wzrost popytu. Zwiększone bezrobocie skutecznie hamuje wzrost płac i cen, więc o inflację nie mamy powodu się bać. Bank centralny może spokojnie utrzymywać niskie stopy zachęcające do wzrostu akcji kredytowej.
Gdzie jest obecnie polska gospodarka? Ani tu, ani tu. Wzrost popytu jest stosunkowo powolny, a bezrobocie wysokie, co skłaniałoby do utrzymywania stosunkowo niskich stóp. Ale jednocześnie inflacja przyspiesza, co sugeruje podwyżki. Jest to – z grubsza rzecz ujmując – specyficzna sytuacja, którą w ekonomii zwykło się nazywać stagflacją. Wolny wzrost i jednoczesna inflacja. I brak dobrego ruchu dla banku centralnego.
Doskonale wiemy, dlaczego do tej sytuacji doszło. Z jednej strony kiepska koniunktura na świecie sprawia, że firmy powstrzymują się z inwestycjami. Z drugiej nierównowaga na globalnych rynkach powoduje szybki wzrost cen żywności i surowców, a niepokoje polityczne dodatkowo windują ceny ropy. Oczywiście nasze skromne podwyżki stóp nie są w stanie zahamować światowego wzrostu cen. Po co więc są?
NBP oczywiście nie liczy wcale na to, że podwyżkami stóp może wpłynąć na trendy globalne. Ma jednak ważne powody, by zabrać głos i wyraźnie dać do zrozumienia uczestnikom rynku, że w razie potrzeby jest zdecydowany działać.