Wall Street nazywa ten okres roku „sezonem wyników". W mijającym tygodniu swoje wyniki finansowe za II kwartał podało wiele notowanych w USA firm, w tym także kilka, które nas interesują szczególnie: dostawcy i producenci telekomunikacyjnych urządzeń. Tych mniej i tych bardziej widocznych. Z perspektywy polskiego rynku telekomunikacyjnego lepszym określeniem tych letnich dni wydaje się jednak określenie „sezon raportów". I zdecydowanie nie jest to sezon ogórkowy.
UKE, Audytel, Boston Consulting Group, OECD, Deloitte i MAC. Obliczenia, wykresy, tabelki, podsumowania, prognozy. Wielkie liczby, ważne wskaźniki. Różni autorzy, różna tematyka. Różne metodologie, różne cele publikacji. Łączy je kilka spraw. Losy rynku telekomunikacyjnego, albo przynajmniej poszczególnych graczy w nim uczestniczących.
Nie będę tu pastwić się nad zawartością raportów: nad ich zbytnim dramatyzmem, eksperckim przekonaniem, że da się okroić tort o połowę i nadal będzie tortem, optymistycznymi założeniami, że wzrost gospodarczy będzie nam towarzyszył „for ever", zbytnimi uogólnieniami, pominiętymi wątkami, choćby to były światłowody.
Powiem, czego mi w tych wszystkich publikacjach brakuje. A brakuje mi podstawowej informacji. Mówiąc językiem księgowych: skonsolidowanej liczby osób, które faktycznie z usług i sprzętów wrzuconych na rynek, zakopanych w ziemi, czy wdmuchiwanych w eter korzystają.
Ludzi: nie dostępnych łączy, nie aktywnych kart SIM, nie sprzedanych przez producenta smartfonów, nie „dostępów", nie miliardów terabajtów.