I jest on teraz tym bardziej prawdopodobny, że w styczniu – reagując na negatywne konsekwencje światowego kryzysu gospodarczego – rząd podniósł o 20 proc. kwotę zasiłku dla bezrobotnych. To skłoniło większą liczbę ludzi do wyjścia z szarej strefy i zgłoszenia się do pośredniaka. Ponad 700 zł miesięcznie to dla wielu kwota nie do pogardzenia. Tylko w kwietniu zasiłki dostawało ponad 400 tys. osób.

[link=http://blog.rp.pl/blog/2010/06/03/lukasz-korycki-urzad-pracy-to-nie-przechowalnia/] skomentuj na blogu[/link]

Oczywiście za wzrost liczby bezrobotnych odpowiadają także ci, którzy pomocy potrzebują naprawdę – np. zostali niespodziewanie zwolnieni z pracy z firmy, która nie poradziła sobie z pogorszeniem koniunktury. Nie zmienia to jednak faktu, że w polskim systemie aktywizacji bezrobotnych i pomocy społecznej coś szwankuje. Rząd musi więc jak najszybciej oddzielić dwie grupy osób – takie, które faktycznie są w trudnej sytuacji i nie są w stanie znaleźć pracy, od takich, które rejestrują się w pośredniakach wyłącznie po to, by mieć prawo do bezpłatnej opieki medycznej. Wówczas w kolejce po zasiłek nie spotkają się ludzie niekoniecznie zdeterminowani, by znaleźć zatrudnienie, matki z małymi dziećmi czy dość dobrze zarabiający (choć nielegalnie) na Zachodzie z tymi, którzy pracy potrzebują jak powietrza, ale z różnych powodów znaleźć jej nie mogą.

Ważne, aby ta druga grupa korzystała z dobrze skonstruowanych państwowych mechanizmów pomagających znaleźć zatrudnienie. Chodzi np. o staże, szkolenia czy kursy zawodowe. Ciekawe, ilu obecnych klientów pośredniaków byłoby skłonnych z takiej pomocy skorzystać. Z ostrożnych szacunków wynika, że osób traktujących urzędy pracy wyłącznie jako przechowalnie jest nawet ok. 30 proc. A ktoś taki na żaden kurs zawodowy się nie wybierze.