W warunkach światowego kryzysu optymizm jest dobrem rzadkim, więc trzeba go pielęgnować i utrwalać, gdyż od niego zależą w decydującej mierze perspektywy ożywienia. Ważną rolę, polegającą na koordynacji bardziej optymistycznych oczekiwań podmiotów gospodarczych, mogą w tym względzie odegrać oficjalne stanowiska władz, a także półoficjalne i nieoficjalne wypowiedzi osób zajmujących wysokie stanowiska w organach administracji państwowej. Jak to jednak zazwyczaj bywa w przypadku działań ekonomicznych, po przekroczeniu optimum pojawiają się efekty odwrotne do zamierzonych. Na podstawie niektórych wypowiedzi kluczowych postaci życia publicznego można sądzić, że zagrożenie to nie jest brane pod uwagę. Ujmując rzecz bardziej konkretnie, chodzi o to, że nadmiernie eksponowane są rzekome przewagi polskiej gospodarki, które uczyniły ją w zeszłym roku jedyną w Europie „zieloną wyspą wzrostu”. W rzeczywistości nasza trochę tylko lepsza sytuacja gospodarcza była wynikiem kombinacji „renty zacofania”, niektórych dobrych rozwiązań instytucjonalnych, uniknięcia poważniejszych błędów w polityce makroekonomicznej i nadzorczej oraz osłabienia się kursu walutowego. Inaczej mówiąc, mieliśmy sporo szczęścia, ale na splocie korzystnych okoliczności nie powinno się budować wiary w jego utrzymanie się w przyszłości.
[srodtytul]Optymizm w wersji ostrożnej[/srodtytul]
Bycie „zieloną wyspą” rodzi dumę, ale oznacza też ryzyko samozadowolenia, a nawet swoistej arogancji. Najbardziej niepokojące i paradoksalne jest to, że w niektórych wypowiedziach samozadowolenie prowadzi do niezamierzonego, mam nadzieję, kwestionowania tych elementów naszego systemu gospodarczego, które uchroniły nas przed kryzysem. Jeśli premier się wypowiada, że członkostwo w strefie euro nie jest obecnie priorytetem rządu, to zapomina, że jego własna wcześniejsza deklaracja o szybkim przystąpieniu chroniła nas przed znacznie silniejszą deprecjacją. Jeśli jeden z najpoważniejszych kandydatów na stanowisko prezesa NBP wypowiada się publicznie, że w warunkach obecnego kryzysu nie należy z niezależnością banku centralnego przesadzać, to można mieć poważne wątpliwości co do stawianych przez niego diagnoz ekonomicznych. Jeśli wiceprezes NBP mówi w wywiadzie prasowym, że nie ma potrzeby przedłużenia tzw. elastycznej linii kredytowej, ponieważ aprecjacja złotego jest rzeczą pewną, a ciężar dowodu przerzuca całkowicie na Ministerstwo Finansów, to powstaje wrażenie, że mało „prawdopodobne wydarzenia o bardzo dużych skutkach”, od których trzeba próbować się ubezpieczać, to tylko sposób straszenia społeczeństwa przez specjalistów od rachunku prawdopodobieństwa, a nie cecha obecnej rzeczywistości gospodarczej w świecie.
[wyimek]Jeśli gospodarka Polski jest w relatywnie lepszej sytuacji, to trzeba się trzymać tych rozwiązań instytucjonalnych, które przeszły test kryzysu[/wyimek]
Z relatywnie dobrej sytuacji gospodarczej Polski należy się cieszyć, ale trzeba pamiętać, że kluczowe znaczenie będzie mieć czas powrotu do tempa potencjalnego PKB oraz to, czy trajektoria długookresowego wzrostu nie stanie się w wyniku kryzysu bardziej płaska. Za ostrożnością w budowaniu optymistycznych scenariuszy średniookresowych przemawiają następujące dwie główne kwestie. Po pierwsze, niewiele wiemy, jak w najbliższych latach zachowa się rynek pracy. Cieszymy się z ostatniego odwrócenia tendencji w bezrobociu, ale pamiętajmy, że do niedawna wśród polskich ekonomistów była dosyć duża zgodność poglądów, iż dopiero przy tempie wzrostu powyżej 5 proc. można liczyć na bardziej trwałą obniżkę stopy bezrobocia. Rynek pracy zaskoczył nas pozytywnie swoją elastycznością w czasie obecnego spowolnienia, ale istotną korzystną rolę mogły odegrać też czynniki jednorazowe i przejściowe. Po drugie, przy kryzysie zaufania dynamika zdarzeń jest tak duża, że wskaźniki postrzegane jako całkiem bezpieczne mogą za kilka tygodni, a nawet już za kilka dni zostać przez rynki uznane za przejaw słabości fundamentów i podatności na kryzys.