Kwiecień był kolejnym miesiącem, w którym sektor publiczny odnotował spadek zatrudnienia. W minionym miesiącu ubyło 3 tysiące miejsc pracy, choć gospodarka wytworzyła netto 165 tys. etatów w sektorach pozarolniczych.
Ekonomiści spodziewali się, że wraz z ożywieniem na rynku nieruchomości także lokalne administracje zaczną uzupełniać luki w zatrudnieniu. Od 2008 roku na poziomie stanów, powiatów, czy miast zlikwidowano ponad milion miejsc pracy. Jak twierdzi Mark Zandi główny ekonomista Moody's Analytics, poprawa sytuacji budżetów na tym szczeblu miała rekompensować skutki cięć budżetowych w rządzie federalnym. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Stanowe i lokalne administracje także się kurczą. "Jestem zaskoczony, że realne wydatki budżetowe na tym szczeblu nadal się kurczą" – mówi Zandi.
Stany nie chcą zatrudniać nowych pracowników, ponieważ wciąż do ich kas wpływa realnie mniej pieniędzy niż przed 2008 rokiem. Na domiar złego wraz ze starzeniem się społeczeństwa zaczynają rosnąć ich stałe zobowiązania emerytalne i wydatki związane z opieką zdrowotną. Inne, jak Kalifornia i Nowy Jork, zachowują ostrożność, zdając sobie sprawę, że wzrost wpływów budżetowych może być związany z przejściową koniunkturą, min z hossą na giełdzie. Poza tym cięcia na szczeblu federalnym prędzej czy później przełożą się na niższe subwencje na programy współfinansowane przez rząd w Waszyngtonie. Konsekwencją takiego stanu rzeczy może być wolniejszy wzrost amerykańskiej gospodarki.
Ekonomiści przewidują dalsze pogorszenie sytuacji w sektorze publicznym, bo skutki federalnego "sekwestru", czyli obowiązkowych cięć budżetowych zarządzonych przez Kongres z powodu braku kompromisu w sprawie długofalowej redukcji długu publicznego, będą w pełni odczuwalne dopiero latem.
Tomasz Deptuła z Nowego Jorku