Jeśli potwierdzą się obawy i decyzja będzie negatywna, polskie stocznie będą musiały zwrócić państwu pełną wartość pomocy publicznej udzielonej im przez ostanie cztery i pół roku, czyli od wejścia Polski do Unii. To oznacza prawdopodobnie upadłość sektora. Paradoksalnie jednak może się okazać, że jest to jedyna realna szansa na uratowanie stoczni.
W Polsce pojęcie upadłości kojarzy się z końcem życia firmy. Nic bardziej mylnego. W prawie polskim upadłość nie musi powodować zaprzestania produkcji, masowych zwolnień i zamknięcia zakładu. To prawda, że ten prawny instrument stosowany jest przede wszystkim w obronie interesów wierzycieli, np. dostawców towarów czy usług, by mogli odzyskać należne im pieniądze.
Upadłość ma jednak tę istotną zaletę, że pozwala na zbycie majątku bez obciążeń. Nabywca wraz z majątkiem przejmuje koncesje, zezwolenia, ulgi, które zostały wcześniej udzielone przedsiębiorstwu. Przejmuje też zwykle niszę rynkową i tzw. goodwill, czyli umiejętności i kwalifikacje pracowników oraz kadry zarządzającej, pozycję na rynku i reputację. Nie przejmuje natomiast zobowiązań i obciążeń majątku.
Dotyczy to także zobowiązań z tytułu zwrotu pomocy publicznej, o ile nabycie nastąpi z zachowaniem zasad rynkowych. Należy zatem przyjąć, że jeżeli nabywca majątku dokona tego w publicznym, otwartym i transparentnym przetargu, po cenie rynkowej, to nie stanie się podmiotem zobowiązanym do zwrotu pomocy publicznej.
Warto podkreślić, że działania Komisji mają charakter przywracania reguł rynkowych. KE domaga się, by stocznie uzyskały zdolność do samodzielnego funkcjonowania