Trudno jest polskiej marce kosmetycznej zaistnieć w świecie?
Wojciech Inglot: Na pewno nie jest łatwo. Przede wszystkim dlatego, że musimy sobie radzić z bardzo różnymi i specyficznymi regulacjami dotyczącymi rejestracji produktów. Różne są normy w Europie, w USA czy w Azji, a wiele krajów ma jeszcze dodatkowe wymagania. Przed otwarciem pierwszego sklepu w Kuwejcie musieliśmy tam dostarczyć trzy tysiące stron dokumentacji. Całą walizkę papierów.
To w ilu już krajach jest obecna marka Inglot?
W tym momencie w 44 na sześciu kontynentach. Ale to nie koniec. Myślę, że w tym roku dodamy z sześć, siedem kolejnych rynków. A jednak przede wszystkim będziemy otwierać nowe punkty, nowe salony w krajach, gdzie już jesteśmy. To teraz będzie najważniejsze.
Nie prościej byłoby podbijać bliższe rynki, zwłaszcza że na Wschodzie polskie kosmetyki przez lata miały dobrą markę?