Wczoraj przed południem za baryłkę ropy płacono ponad 102 dolary – zaledwie o 45 centów mniej od rekordowego kursu z 1980 r. (po uwzględnieniu inflacji). Bardzo drogo było także w Londynie, gdzie baryłkę Brenta wyceniano na 100,5 dolara. Wszystko z powodu rekordowego osłabienia amerykańskiej waluty – euro kosztuje teraz 1,5 dolara.
Tendencję wzrostową na giełdach wyhamowały informacje o stanie zapasów w Stanach Zjednoczonych, które są największym konsumentem ropy i paliwa na świecie. Energy Information Administration w swoim cotygodniowym raporcie podała, że zapasy surowca są wyższe o 3,2 mln baryłek i wynoszą 308,5 mln baryłek, podczas gdy eksperci oceniali wzrost na 2,5 mln baryłek. Jednocześnie zmalał import ropy o 144 tys. baryłek dziennie (do 10 mln baryłek), a amerykańskie rafinerie zwiększają produkcję. Większe niż tydzień temu okazały się również zapasy paliwa. Co więcej, w przypadku benzyny zapasy są najwyższe od 14 lat. To wszystko ostatecznie spowodowało spadek notowań ropy na nowojorskiej giełdzie – do 99,7 dolara za baryłkę.
Droga ropa służy przede wszystkim eksporterom. OPEC poinformował ostatnio, że średnia cena (tzw. koszyka) wynosi ponad 94 dolary za baryłkę. Dla porównania – pod koniec lat 90. szefowie kartelu określili cenę gwarantującą im odpowiedni poziom zysku na 26 – 30 dolarów za baryłkę. Ale wówczas dolar był znacznie mocniejszy niż obecnie.
Ministrowie państw zrzeszonych w OPEC spotkają się w przyszłym tygodniu, by omówić sytuację na rynku naftowym, ale – według ekspertów – nie zdecydują się na zwiększenie limitów wydobycia. OPEC dostarcza światu około 40 proc. potrzebnej ropy.
Ustabilizowaniu sytuacji na rynku nie sprzyjają także problemy z wydobyciem w Nigerii i napięcie między USA a Wenezuelą.