Układ sił w tegorocznej rywalizacji jest wyrazisty. Od początku dominują kierowcy dwóch zespołów: McLarena-Mercedesa (Hamilton i Fernando Alonso) oraz Ferrari (Kimi Raikkonen i Felipe Massa). Oni dzielą między sobą zwycięstwa w poszczególnych Grand Prix, z rzadka tylko pozwalając innym na wdarcie się na podium. A jeśli już pozwalają, to z powodów przez siebie raczej niezawinionych. McLaren i Ferrari przygotowały na ten sezon najlepsze bolidy, wyprzedziły konkurencję pod względem technologicznym i nie ma na nich siły. Za ten technologiczny wyścig zresztą McLaren-Mercedes zapłacił - dosłownie - bardzo wysoką karę. Szpiegowanie najgroźniejszego, jedynego właściwie rywala, kosztowało go 100 milionów dolarów i wyrzucenie z klasyfikacji konstruktorów. Wygra ją Ferrari z ogromną przewagą nad teamem Kubicy-BMW-Sauber.

Hamiltonowi i broniącemu tytułu Alonso upiekło się. Mimo, że reprezentują skrompromitowaną szpiegowską aferą stajnię, to punktów za dotychczasowe wyścigi im nie odebrano. Pozostawiono ich na najwyższych pozycjach i - powołując się na ducha sportu - pozwolono na rozstrzygnięcie walki o mistrzostwo. Przed Grand Prix Chin wiadomo już, że właśnie ten wyścig może zadecydować o tytule dla Hamiltona. Warunek jest jeden - debiutujący w Formule 1 23-letni Brytyjczyk musi przyjechać na metę przed Hiszpanem. To wystarczy, by Lewis Hamilton zdobył tytuł i przeszedł do historii jako pierwszy debiutant - mistrz świata. Czy Fernando Alonso mu na to pozwoli?

Robert Kubica, rówieśnik Hamiltona, będzie chciał zapewne obronić bardzo dobre, szóste miejsce, jakie zajmuje po 15 eliminacjach. Za plecami Polaka czai się Fin Heikki Kovalainen z Renault, który w ostatniej deszczowej Grand Prix Japonii był niespodziewanie drugi. Kubica ma nad nim 5 punktów przewagi. I dwie okazje, żeby udowodnić Finowi, że jest od niego lepszy. Pierwsza - na chińskim torze.