Ze wspomnień doświadczonej samochodziary

Na wakacje lubię jeździć samochodem. Daleko mi wprawdzie do wyczynów znajomych, którzy obitym, przerobionym na gaz polonezem dojechali do Maroka, a łazikiem na Kamczatkę, uważam się jednak za całkiem doświadczoną samochodziarę

Publikacja: 12.06.2008 12:48

Ze wspomnień doświadczonej samochodziary

Foto: Rzeczpospolita

Red

Gdy tylko nie goni mnie czas, po Europie poruszam się własnym autem. Ewentualnie wynajmuję je na miejscu.

Samochodem byłam kilkakrotnie w Chorwacji, we Włoszech, w Berlinie, na Litwie, w Czechach i Słowacji, dojechałam nim też do Paryża i na Wyspy Brytyjskie. Wynajętym autem podróżowałam po Andaluzji i po Australii. Na kurs prawa jazdy poszłam po tym, jak boleśnie odczułam brak auta w zupełnie nieprzystosowanym do pieszego ruchu Miami.

Co lubię najbardziej w motowakacjach? Chyba poczucie wolności, które daje... własny, pojemny bagażnik. Także ten na dachu, który choć wyraźnie zmniejsza możliwości samochodu, pozwala zabrać z sobą rower albo deskę do windsurfingu.

[srodtytul]Jajko na twardo i termos[/srodtytul]

Na podróż samochodem decyduję się tylko, gdy pobyt stacjonarny ma trwać przynajmniej tydzień (albo wydłużony weekend w wypadku bliżej położonych miejsc). Przejazd rozkładam na etapy, staram się nie robić dziennie więcej niż 700 kilometrów i nocuję po drodze – ostatnio w Znojmo, miejscowości położonej tuż przy czesko-austriackiej granicy, w której można znaleźć sympatyczne pokoje już za 250 koron od głowy.

Jazda pochłania dużo energii. Z domu zabieramy kanapki, gotowane jajka, ogórki, owoce i termos z herbatą. Zauważyłam, że nawet przedstawiciele bogatych społeczeństw, jak na przykład Niemcy, też mają tradycję zatrzymywania się na parkingach i wyciągania zrobionej w domu wałówki. W drodze wszystko smakuje lepiej.

Po drodze zatrzymujemy się na obiad. Mam sprawdzone miejsca. W Czechach jest to motorest U Toma, położony za Brnem, w stronę austriackiej granicy. Zamawiam tam zawsze smażony ser z tatarskim sosem; jem go tylko raz w roku. Nie można tu płacić kartą, ale jak zabraknie koron, kelnerka przyjmie inne europejskie waluty.

Na Litwie lubię sieć przydrożnych karczm Berneli? Užeiga, w Austrii zatrzymujemy się w barach Landzeit, a we Włoszech – w przyklejonych do stacji benzynowych restauracjach Autogrill, w których – jak włoska tradycja gastronomiczna nakazuje – obiad serwuje się tylko od 13 do 16. A potem to już tylko panini z prosciutto (kanapki z szynką) przy barze.

[srodtytul]Drogie drogi[/srodtytul]

Gdy auto służy mi do dojazdu na miejsce odpoczynku, nie oszczędzam na autostradach. Mimo że opłaty za ich używanie znacznie zwiększają koszt podróży – zwłaszcza we Włoszech, gdzie za przejazd autostradami 470 km od granicy do Florencji zapłaciliśmy prawie 50 euro, a jednodniowy wypad znad jeziora Garda do Wenecji (175 km) kosztował nas 24 euro, oprócz spalonego gazu i parkingu – to korzystanie z autostrad usprawnia przejazd i pozwala zaoszczędzić czas. Oraz nerwy, nie ma bowiem nic gorszego, jak utknąć w 30-kilometrowym korku na jednopasmowej drodze z Karlovaca do Plitvic i odliczać godziny, które zostały do odejścia ostatniego promu ze Splitu na Hvar.

No, chyba że jest to korek na autostradzie. A te też się zdarzają. Taką sytuację uznaję za pstryczek w nos od siły wyższej, odpowiedzialnej za przypominanie kierowcom o cnocie, którą jest pokora.

Winietek na autostrady – w Słowacji, Czechach czy Austrii – nie kupuję na ostatniej stacji benzynowej po polskiej stronie, ale po przekroczeniu granicy, na miejscu. Są tańsze.

[srodtytul]Widoki najważniejsze[/srodtytul]

Gdy dojadę już na miejsce, zmieniam taktykę. Zmuszam towarzyszy podróży do wyboru tak zwanych dróg widokowych (na mapach są one często zaznaczone zielonym kolorem – jako scenic road, ruta pintoresca albo Landschaftlich Schone Strecke). Zamiast wskoczyć na autostradę, żeby przejechać 50 km do Pizy, wynajduję na mapie żółtą drogę, wyglądającą jak mocno skręcone jelito.

Im więcej serpentyn, zakrętów, zjazdów, podjazdów i nadkruszonych wiaduktów, które były stawiane za pieniądze uciułane przez lokalne gminy, tym jestem szczęśliwsza. Taka jazda jest emocjonująca, pozwala poznać krajobraz odwiedzanej krainy (zauważyliście, jakie nudne są autostrady?). Tylko wtedy można dostrzec miasteczka na wzgórzach, wieże kościołów, zamki, ruiny, rzeki, góry i doliny. Postoje na wysypanych żwirem zatoczkach, z których rozciągają się piękne panoramy, wprowadzają mnie w stan euforii. Frustruję się z kolei w każdym tunelu, bo wyobrażam sobie, jakie widoki właśnie tracę.

[srodtytul]Pokusy czyhają po drodze[/srodtytul]

Trudno się dziwić, że przejechanie 50 kilometrów często zajmuje nam dwie, trzy godziny. Czasem zdarza się spocona ciężarówka, wlokąca się pod górę z prędkością 10 km na godzinę; na drodze składającej się z samych zakrętów można za nią jechać nawet kwadrans.

Jestem też podatna na rozstawione na poboczach przynęty, brązowe tablice informujące o lokalnych atrakcjach – zabytkach, ciekawostkach przyrodniczych, parkach wodnych. Pierwszy raz spotkałam się z nimi w Australii; każda najmniejsza wręcz turystyczna atrakcja była anonsowana przy biegnącej obok drodze. Czasem je ignorowaliśmy, ale niekiedy dawaliśmy się im poprowadzić; w ten sposób w zupełnie nieplanowany sposób zobaczyliśmy Wiszącą Skałę niedaleko miasteczka Woodend. Tę samą, która zagrała u Petera Weira w „Pikniku pod Wiszącą Skałą”.

Kuszące tablice zwykle wydłużają podróż, ale czynią ją przyjemniejszą. W końcu po to też używamy samochodu, by być mobilniejszym w podróży.

[srodtytul]Uwaga, kangury[/srodtytul]

Jazda wypożyczonym autem po Australii była najmilszą motoryzacyjną przygodą, w jakiej miałam okazję uczestniczyć. Przejechaliśmy w sumie 2900 km, z Brisbane do Adelajdy, po drodze zahaczając o Byron Bay, zawinięte w niebieskawą mgłę Góry Błękitne (Blue Mountain) i Wspaniałą Drogę nad Oceanem (Great Ocean Road) wytyczoną nad turkusową otchłanią Pacyfiku. Miejscami, w słabo zaludnionym terenie w głębi kraju, na 100-kilometrowych, prostych jak linijka odcinkach wytyczonych w pustce, trzeba było się mocno trzymać kierownicy, żeby nie stracić koncentracji. Drogi w Australii są jednak dobrze oznakowane, nawierzchnie w świetnym stanie, a inni kierowcy zachowują się bez zarzutu, nie przekraczając prędkości ograniczonej do 110 km na godz. Jedynym zagrożeniem są kangury, które po zmroku wbiegają wprost pod rozpędzone auto. Jeśli zdarzy się to na zwykłej, utwardzonej (nie asfaltowej) drodze, kierowca wypożyczonego auta musi sam zapłacić za naprawę karoserii. Chyba że wykupił dodatkowe, drogie ubezpieczenie. Myśmy zdecydowali się na podstawową wersję, więc jak większość rozsądnych Australijczyków jeździliśmy tylko w dzień.

[srodtytul]Do czego służą w Hiszpanii samochody[/srodtytul]

Do tej pory nie zdarzył mi się, odpukać, żaden poważny problem z autem za granicą – poza przedziurawioną oponą. Raz, gdy wyjeżdżając z wąskiej, stromej uliczki w miasteczku na hiszpańskim wybrzeżu Costa Tropical, otarłam się zderzakiem wypożyczonego auta o sąsiada, zesztywniałam ze strachu. Właściciel naruszonej karoserii uśmiechnął się i pomógł mi dokończyć manewr. Gdy wycierałam pot, który zalał mi oczy (mimo włączonej w aucie klimatyzacji), machnął ręką i odszedł. Na perłowo-szafirowym lakierze mojego samochodu została rysa. – W Hiszpanii zderzaki właśnie do tego służą – powiedziała kobieta, która skrupulatnie obejrzała auto, gdy po ośmiu dniach oddawałam je na lotnisku. – Dziękuję, wszystko w porządku.

[srodtytul]Atlas przede wszystkim[/srodtytul]

Mamy auto klasy compact, najwygodniej podróżuje się nim w trójkę. Można się regenerować na tylnej kanapie. Ale zdarzało mi się kilka razy jechać w cztery osoby. Komfort można zachować nawet na długiej trasie, pod warunkiem że się ergonomicznie rozłoży przedmioty oraz wiktuały ułatwiające i umilające podróż.

Najważniejszy jest oczywiście atlas; używam przestarzałego, poszarpanego na grzbiecie atlasu Shella rocznik 98/99. Mocno już nieaktualny, jeśli chodzi o rangę dróg (w tym czasie wiele głównych podniesiono do rangi autostrad), ale był ze mną w tylu miejscach, że trudno mi się z nim rozstać. Sprawdza się doskonale, znalazłam na nim nawet maleńką włoską miejscowość Montaione, w której spędziłam ostatnie samochodowe wakacje w marcu tego roku.

Gdy planuję dokładniejsze poznawanie okolicy, kupuję szczegółową mapę danego kraju. Polecam wydawnictwo Marco Polo – poruszałam się po Hiszpanii z ich atlasem (skala 1: 300 000) i nigdy nie zjechałam na manowce.

[srodtytul]Internet dobry w szczegółach[/srodtytul]

Przed każdym wyjazdem drukuję sobie też dokładny opis trasy z któregoś z internetowych route plannerów. Do kartek zaglądam co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy dobrze jadę. W tej kwestii jestem zadziwiająco konserwatywna; przyzwyczaiłam się do Viamichelin.com, który ostatnio wzbogacił się o polską wersję. Próbowałam zaprzyjaźnić się z Google.maps.com, ale się nie udało. Za dużo niedomówień. Oprócz opisu trasy drukuję sobie też powiększone mapki pokazujące, jak z rogatek miasta dostać się do upatrzonego punktu w centrum. Zdarza mi się, co prawda, objeżdżać kilkakrotnie rondo, zastanawiając się, który zjazd powinnam wybrać, i w końcu wybrać niewłaściwy, ale jakoś, gdzieś to naprawiam.

Jak działa route planner? Na stronie internetowej www.viamichelin.com znajduje się tabelka, w którą wpisuje się początek (na przykład: Warszawa) i koniec trasy (na przykład: Montaione w Toskanii), a system pokazuje nam szczegółowy opis przejazdu z mapką, liczbą kilometrów (podzieloną na autostrady i zwykłe drogi), a nawet przewidywanym kosztem benzyny i opłat za używanie autostrad. Nie chcesz jechać autostradami? Wystarczy zaznaczyć odpowiedni kwadracik, a Viamichelin.com wypluje propozycję trasy poprowadzonej drogami, na których nie wolno przekraczać prędkości 110 km na godz.

[srodtytul]Na gazie w drogę[/srodtytul]

Nasz samochód jest gazożerny, interesują mnie więc miejsca, w których możemy się zaopatrzyć w to paliwo. O ile na Litwie i u naszych południowych sąsiadów nie ma z tym problemu, o tyle już w krajach Europy Zachodniej są. Wykaz stacji LPG po drodze ściągam ze strony Gas-tankstellen.info. W Niemczech i Austrii są one na ogół w miejscach oddalonych od autostrad. We Włoszech jest lepiej, trzeba tylko wypatrywać znaków GPL.

Na samochodowe wakacje zabieram też kilka płyt, na wypadek gdyby nie udało się niczego złapać w lokalnych radiostacjach; w trakcie ostatniej podróży do Włoch słuchaliśmy Amy Winehouse i Drupiego. Jeszcze okulary słoneczne, długopis do podpisywania winietek, poduszka pod głowę na tylne siedzenie i w drogę! Za dwa tygodnie do Berlina (będzie problem z parkowaniem, ale to temat na osobny tekst), a we wrześniu na chorwacki Hvar. Samochodem. Czwarty raz.

Gdy tylko nie goni mnie czas, po Europie poruszam się własnym autem. Ewentualnie wynajmuję je na miejscu.

Samochodem byłam kilkakrotnie w Chorwacji, we Włoszech, w Berlinie, na Litwie, w Czechach i Słowacji, dojechałam nim też do Paryża i na Wyspy Brytyjskie. Wynajętym autem podróżowałam po Andaluzji i po Australii. Na kurs prawa jazdy poszłam po tym, jak boleśnie odczułam brak auta w zupełnie nieprzystosowanym do pieszego ruchu Miami.

Pozostało 95% artykułu
Biznes
„Rzeczpospolita” o perspektywach dla Polski i świata w 2025 roku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Biznes
Podcast „Twój Biznes”: Czy Polacy przestają przejmować się klimatem?
Biznes
Zygmunt Solorz wydał oświadczenie. Zgaduje, dlaczego jego dzieci mogą być nerwowe
Biznes
Znamy najlepszych marketerów 2024! Lista laureatów konkursu Dyrektor Marketingu Roku 2024!
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Biznes
Złote Spinacze 2024 rozdane! Kto dostał nagrody?