Ministrowie Turcji, Serbii, Macedonii, Węgier i Grecji spotkali się wczoraj w Budapeszcie, żeby przedyskutować pomysł zbudowania „tureckiego strumienia". To robocza nazwa dla gazociągu, który miałby dostarczać rosyjski surowiec do granicy z Turcją, a następnie przez Bałkany do Unii Europejskiej.
„Turecki strumień" to następca nieudanego pomysłu znanego pod nazwą Południowy Strumień (ang. South Stream), z którego Rosja definitywnie zrezygnowała w listopadzie ubiegłego roku. Ale żeby miał on sens, to muszą być europejscy odbiorcy gotowi przesyłać gaz dalej i kupować go od Rosji. Właśnie o tym mieli dyskutować uczestnicy spotkania w Budapeszcie. – Będzie to wymiana poglądów na temat gotowości sfinalizowania projektu – powiedział serbski minister spraw zagranicznych Ivica Dacic.
Ze strony UE uczestniczyły dwa kraje przyjazne Rosji, które w ostatnim czasie zacieśniają więzy energetyczne z tym krajem: Węgry oraz Grecja. Oba chcą być hubem, czyli wielkim magazynem przesyłowym dla rosyjskiego gazu. Ale oba, w razie zainteresowania uczestnictwem w projekcie, będą musiały spełnić unijne normy. Te same, które zablokowały South Stream.
Gazprom definitywnie zrezygnował z projektu South Stream, który miał dostarczać rosyjski gaz europejskim odbiorcom za pośrednictwem gazociągu budowanego na dnie Morza Czarnego. Następnie miał on wkraczać na terytorium UE w Bułgarii i Rumunii i transportować surowiec dalej przez Serbię, Węgry, Słowenię, Chorwację, Austrię, Włochy i Grecję. Projekt zablokowała Komisja Europejska, wskazując na niezgodność z prawem unijnym dwustronnych kontraktów podpisywanych z poszczególnymi krajami, a w szczególności z Bułgarią. Umowa między Rosją i Bułgarią miała dawać Gazpromowi wyłączność na korzystanie z gazociągu.
Rosja od wielu lat próbuje znaleźć drogę dotarcia do UE od strony południowej. Ma to służyć lepszemu zaopatrzeniu klientów w tej części Europy, ale przede wszystkim ominięciu Ukrainy, która w tej chwili jest głównym krajem tranzytowym dla rosyjskiego gazu.