Które z nich obudzą się pierwsze: zaślepienie, pogarda, nienawiść, ksenofobia? I jak wiele stracimy my, ludzie żyjący iluzją spokojnego, demokratycznego świata? Ile będziemy chcieli czy umieli poświęć, by tę iluzję jeszcze przez chwilę utrzymać?
Albo odwrotnie, jak szybko pogodzimy się z jej utratą? Trudno na te pytania dziś odpowiedzieć, ale czujemy wszyscy, że w piątek wieczorem w wolnej Europie coś się zmieniło. I możliwe, że powrót do przeszłości nigdy już się nie uda.
Paryska masakra przeraża w sposób kompletny. Bo cóż jeszcze można powiedzieć o granicach zbrodni, jeśli dopuszczają się jej młodzi, działający wbrew elementarnemu instynktowi samozachowawczemu ludzie? Niedoszli mężowie i ojcowie. To wbrew biologii. Ale przecież także wbrew fundamentalnemu przesłaniu ich religii.
Czyżby rzeczywiście radykalni imamowie z europejskich meczetów byli aż tak skuteczni? Czyżby fali szerzonej przez nich indoktrynacji nie można było zatrzymać? Bo to oni tak naprawdę są ukrytymi antybohaterami zamachów terrorystycznych w Londynie, Madrycie i Paryżu. To oni robią sieczkę z mózgu sfrustrowanej młodzieży. Wmawiają jej bzdury o ekspresie do raju, bez czego akty tak skrajnej desperacji nie byłyby możliwe. Czy musimy być ich zakładnikami?
Ktoś powie: to nie islam, to polityka. W rzeczy samej. Ale czyż nie jest to polityka w służbie określonej wizji świata albo odwrotnie: religia traktowana instrumentalnie przez politykę? Nieważne zresztą, co czemu służy. Świadkom mordów z hasłem „Allahu Akbar!" na ustach nie wytłumaczysz, że jedno z drugim się nie klei. Nie okłamujmy ani siebie, ani innych.