Ta surowa ocena sztandarowego projektu rządu Donalda Tuska nie jest wyłącznie wynikiem analizy błędów popełnionych w PIR. Podstawowy zarzut dotyczy pomysłu, by urzędnicy państwowi samodzielnie podejmowali ryzyko gospodarcze.
Polski urzędnik państwowy (publiczny) to człowiek zazwyczaj kompetentny, ale w żadnym razie nieprzygotowany do podjęcia jakiegokolwiek ryzyka, nawet gdyby mogło to przynieść korzyści jego instytucji czy państwu. W najlepszym bowiem razie w końcu spotka się on z inspektorem NIK, a w skrajnych sytuacjach sprawę zacznie badać prokurator. Co gorsza, jest duża szansa, że osoby badające jego decyzje będą do tego nieprzygotowane merytorycznie.
Opisywany przez „Rzeczpospolitą" raport NIK też zawiera co najmniej jeden wątpliwy fragment, który stwierdza, że PIR nie mógł stosować dźwigni finansowej, ponieważ nie był bankiem. Tymczasem dźwignia finansowa, czyli korzystanie z zewnętrznych źródeł finansowania, jest dostępna dla każdego podmiotu.
Jeżeli rząd chce wykorzystać państwowy majątek do finansowania rozwoju kraju (co jest dobrym pomysłem), najpierw musi stworzyć naprawdę niezależną firmę, a nie jakąś dziwną instytucję rządzoną przez kłócących się o władzę polityków. Nie wystarczy zatrudnić menedżerów z dużym doświadczeniem. Trzeba jeszcze dać im w miarę wolną rękę, pozwolić na podejmowanie ryzyka i rozliczać w okresach paroletnich.
Wszystko to sprawia, że uruchomienie skutecznej instytucji typu PIR w polskich warunkach jest praktycznie niemożliwe. Za dużo trzeba by zmienić w naszym państwie. Dlatego PIR (i instytucje powstałe na jego miejsce) są skazane na model określony obrazowo „kamieni kupa" (to – przypomnę – łagodniejsza część określenia ze słynnych taśm) z prokuratorem na szczycie lub staną się jeszcze jedną instytucją wspierającą nieefektywne państwowe firmy.