Patrząc w obraz warto widzieć niebo

Do 10 tysięcy dolarów kupuje się sztukę z miłości do niej. Powyżej tej sumy sztuka to zwykle inwestycja finansowa – mówi mieszkający w Nowym Jorku Marek Bartelik do 2018 roku prezes AICA International (Światowe Stowarzyszenie Historyków i Krytyków Sztuki).

Aktualizacja: 13.01.2019 10:38 Publikacja: 13.01.2019 10:32

Patrząc w obraz warto widzieć niebo

Foto: materiały prasowe

Dlaczego pokazuje pan w warszawskiej Zachęcie brazylijską artystkę Annę Bellę Geiger?

Cieszę się, że mogę zaprezentować w Warszawie artystkę, która wprawdzie urodziła się w Brazylii, ale jej rodzice wyemigrowali tam z Polski już jako dorośli ludzie. Anna Bella tę genetyczną polskość wciąż w sobie ma. No i jest świetną artystką, 85-letnią nestorką, która do dziś tworzy, jeździ po świecie. To nie jest częste.

Już pan gdzieś wcześniej prezentował jej prace?

Na wystawie „Poza – o polskości sztuki polskiej”, której byłem kuratorem w 2006 roku w Hartford w Connecticut w Real Art Ways – niekomercyjnym, a liczącym się regionalnym centrum kultury zainteresowanym sztuką międzynarodową, jednym z nielicznych już takich w USA. Pokazałem wtedy sztukę polską nie tylko z jednej oczywistej perspektywy, artystów tworzących w kraju – Zofii Kulik, Dominika Lejmana, Karoliny Breguły, Krystiany Robb-Narbutt. Na wystawie pojawiły się także prace mieszkających poza krajem. Dołączyłem do nich jeszcze tych mających nieoczywiste związki z Polską, w pierwszej chwili niezbyt czytelne. Wśród nich były Anna Bella i Frida Baranek z Brazylii, a także Urszula von Rydingsvard, urodzona w obozie przejściowym w Niemczech po wojnie, Anna Białobroda, która wyjechała z Polski jako malutkie dziecko. Wystawa odbiła się szerokim echem, „New York Times” napisał z niej dużą recenzję, m.in. podkreślając udział w niej Anna Belli Geiger. 

Kuratorowanie jest bardziej zajmujące niż krytyka sztuki?

Dawniej zajmowałem się tym rzadko, nie jestem profesjonalnym kuratorem. Zaczęło się od pokazu polskiej grafiki w nowojorskim konsulacie zaraz po przełomie 1989 roku. Do komitetu honorowego udało mi się wówczas zaprosić Czesława Miłosza, Isaaka Singera, Anielę Rubinstein i Helenę Rodzińską. Wstęp do katalogu napisał Jan Kott. W Polsce zadebiutowałem w 2013 roku, kiedy na zaproszenie Agnieszki Morawińskiej byłem kuratorem wystawy Marka Rothki w Muzeum Narodowym w Warszawie. To było wielkie przeżycie – ze względu na miejsce i wspaniałego artystę nieoglądanego dotąd w Polsce na żywo. Do tego wystawa artysty-emigranta z Europy wschodniej, z którego życiorysem gdzieś tam się identyfikowałem. 

A w jednym z tekstów napisał pan, że boleje nad rosnącą rolą kuratorów i malejącą – krytyków sztuki.

Faktem jest, że obecnie krytyk sztuki odchodzi w cień – nie dlatego, że chce, ale dlatego, że zmienił się układ sił w świecie sztuki. Jest coraz mniej miejsc do pisania o sztuce, choć prawdziwi ideowcy kontynuują działalność, na przykład prowadząc blogi. Jednak moim zdaniem internet nie zastąpił tradycyjnych mediów, ale za to zredukował myślenie. Niewielu ludzi chce czytać długie teksty na ekranie, są coraz krótsze, aż do wymiaru informacji czy nawet anegdoty. W mediach tradycyjnych recenzje często zastępuje się żurnalowymi sylwetkami artystów, na które rośnie zainteresowanie, szczególnie, gdy są to celebryci. 

To dobrze czy źle?

Ani jedno, ani drugie – taka jest rzeczywistość. Pewnie krytyka artystyczna nie zniknie, ale słowo pisane raczej zastąpi rozmowa na żywo z miłośnikami sztuki.

W czasie takich spotkań raczej zbyt wielu uczestników nie ma…

To prawda. Ale też sztuką, a szczególnie współczesną, interesuje się wąska grupa odbiorców. Czasem udaje się coś nagłośnić i wtedy przychodzi ich więcej. Tak było, na przykład, przy okazji wystawy Marka Rothki. Tyle, że zainteresowanie nią zostało podbite dzięki nagłaśnianiu faktu, że ceny za jego obrazy są szalenie wysokie. 

Pieniądze psują sztukę?

I tak, i nie. Dobrze, że kupuje się sztukę. Jednocześnie dzisiejszy zglobalizowany rynek komercyjny zbyt często determinuje kierunek, w którym sztuka podąża. Szczególnie jest to ewidentne w USA, w Nowym Jorku, gdzie galerie komercyjne są silne. To one w dużym stopniu kreują gwiazdy, których prace osiągają kolosalne ceny. Innym artystom pozostaje marzyć by być tymi wybranymi, szukają więc przysłowiowego wygranego losu na loterii. 

Czy uzasadnione są kosmiczne ceny prac wybrańców?

Do 10 tysięcy dolarów kupuje się sztukę z miłości do niej. Powyżej tej sumy sztuka to zwykle inwestycja finansowa. Wpływowi inwestorzy dbają, by ceny nie spadły. Weźmy przykład Jeffa Koonsa, artysty, którego nie cenię. Jego prace są w kolekcjach wielu bogatych ludzi, którzy bronią interesów swoich inwestycji. To oni zasiadają w różnych radach muzeów. Swoją drogą sztuka Koonsa jest zjawiskiem kulturowym naszych czasów, nawet jeśli będzie się mówić, że to „ekskluzywny kitsch”.

Kolekcjonerom sztuki chodzi tylko o inwestycję finansową?

Nie wszystkim. Ale ogromną rolę w kolekcjonowaniu odgrywał i odgrywa snobizm. Kiedyś mecenasem był król, który jak się dowiedział, że ktoś kupił Leonarda da Vinci, też chciał go mieć. Opowiem pani prawdziwą historyjkę z naszych czasów: pewna zasobna dama w Nowym Jorku kupiła obraz Moneta za, powiedzmy, 30 milionów dolarów i powiesiła w domu. Któregoś dnia przyszła jej przyjaciółka, która powiedziała, że kupiła pracę tego samego artysty, ale za 35 milionów. Wtedy niepocieszona właścicielka dzieła za 30 milionów zaniosła je z powrotem do galerii. Bo było za tanie. 

Muzea jednak liczą na hojność bogatych…

Tak. Jak grzyby po deszczu rosną stowarzyszenia ich miłośników, co uważam za dobre. Tyle, że czasami ci miłośnicy mało interesują się sztuką. Kilka lat temu w Nowym Jorku poszedłem wieczorem do MoMy na wystawę Aliny Szapocznikow. Zanim doszedłem do właściwej galerii, musiałem przejść przez atrium, w którym był bar z drinkami pełen miłośników MoMy. Doszło do tego, że nowe muzea projektuje się (a stare przebudowuje) teraz z myślą, żeby miały dużo miejsca do wyprawiania przyjęć. Swoją drogą ciekawe, jak wyglądać będzie warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej? 

Szefowie muzeów utracili idealizm?

Muszą być pragmatyczni, rozliczać się z budżetu, ilości zwiedzających. Czy pani wie, że niektóre muzea umieszczają specjalne kamery, które śledzą oczy widzów pokazując ich skupienie na poszczególnych dziełach? Jeżeli będą wyciągali z tego wnioski, to w galeriach będą wisiały tylko najbardziej oglądane obrazy… A przy tym preferuje się wystawy spektakularne, które mają widza zadziwić. Sytuacja w Polsce jest chyba trochę podobna. 

Widzowie na tym stracą?

Zapewne. Szczególnie cierpią na tym muzea i galerie w małych miastach, nie tylko w USA, ale i w Europie. W moim rodzinnym Olsztynie istniało środowisko twórców ignorowane przez Warszawę, ale lokalne władze wspierały artystów pozwalając im funkcjonować i żyć. Teraz nawet placówki typu BWA czy ZPAP chcą wystawiać gwiazdy, co pochłania dużo pieniędzy. Kurczą się więc te dla miejscowych twórców. 

Ma pan ulubione muzeum?

W Nowym Jorku to Metropolitan Museum. Wspaniała kolekcja, do tego starannie przygotowane wystawy czasowe. No i pomimo, że oblegane, jest tam ciągle cisza – jakże ważna w obcowaniu ze sztuką. Ani Luwr, ani Tate tak dobrze na mnie nie działają, może dlatego, że czuje sią tam jak turysta, a w Nowym Jorku jestem u siebie. 

Jak z amerykańskiej perspektywy wygląda rzeczywistość polskiej sztuki?

Od bardzo dawna nie mieszkam w Polsce, więc najnowszą sztukę polską znam fragmentarycznie. Mam wrażenie, że jest podobna do sztuki w innych częściach świata. To dobre i złe. Kilka lat temu na dorocznym światowym kongresie AICA, słuchając kolegów z Polski i sąsiednich krajów, naszła mnie refleksja, że straciliśmy szansę, by zrobić coś inaczej, nie powtarzać zachodnich wzorców. Jeżeli powstały alternatywne działania, nowe propozycje w sztuce polskiej, to w świecie mało o nich wiadomo. Udało się natomiast wprowadzić do wpływowych muzeów i galerii na Zachodzie sporą grupę artystów, którzy robią sztukę z „polskim akcentem”. Ale czy to wystarczy? 

Często się pojawiają się ci wybitni?

Nie, ale zdarzają się. Jednym z nich jest William Kentridge z RPA, który stworzył język wyrafinowany artystycznie, a jednocześnie pełen szerszych znaczeń kuturowych i społeczno-politycznych. Cenię poetykę Shirin Neshat pochodzącą z Iranu, a z artystów amerykańskich Martina Puryeara. Jest też wielu artystów mniej znanych, do których mam wiele szacunku. 

Przyglądając się pańskiej biografii, dostrzec można, że dość szczególną rolę odgrywa w niej Józef Czapski. Niedawno zrobił pan w Nowym Jorku jego wystawę (razem z Teresą Pągowską).

Jest dla mnie szalenie ważną postacią. Tamta rozmowa zmieniła moje życie. Byłem wtedy wciąż inżynierem budownictwa lądowego piszącym recenzje do nowojorskiego „Przeglądu Polskiego”. Kiedy mu powiedziałem, że mam 30 lat, zauważył, że w tym wieku dobrze wiedzieć co dalej robić ze swoim życiem. Tak podobno powiedziała mu Gertruda Stein. Niedługo po tym spotkaniu zrezygnowałem z pracy inżyniera i podjąłem studia na wydziale historii sztuki w City University of New York. To była jedna z najmądrzejszych decyzji w moim życiu. 

Czym zajmuje się AICA, której przez dwie kadencje był pan przewodniczącym?

To istniejąca od 1949 roku jedna z najstarszych organizacji zrzeszających ludzi sztuki. Przez długie lata należeli do niej poza krytykami sztuki także dyrektorzy największych muzeów i  kuratorzy z całego świata. Była to organizacja elitarna. Dzisiaj jest bardziej demokratyczna, liczy ponad 5 tysięcy członków z 90 krajów. Ciągle należy do niej wielu wybitnych specjalistów od sztuki współczesnej, ale są i tacy, dla których członkostwo to legitymacja dająca prawo do darmowego wejścia do muzeów. A przecież nie o to powinno chodzić. 

A o co?

Dyskutowanie o sprawach krytyki sztuki. Zabieganie, by nie stała się „kwiatkiem do kożucha” w świecie sztuki, a krytycy sztuki zostali zredukowani do roli użytkowej. Dostałem kiedyś propozycję napisania tekstu do katalogu dobrego artysty, w którym oprócz mojego miał się znaleźć esej - zdaje się Noblisty z dziedziny ekonomii. Poczułem się wyróżniony. Tyle, że w tym samym mailu był już gotowy napisany tekst, pod którym miałem się podpisać jako autor. Odpisałem dyplomatycznie, że nie jestem jeszcze gotowy na tego rodzaju współpracę.

Ludzie potrzebują sztuki?

Jak zawsze. Lubię słuchać co na temat sztuki mają do powiedzenia tak zwani zwykli ludzie, bo często nie mylą się w osądach. Wiedząc, że zajmuję się pisaniem o sztuce pan, który w moim domu jest portierem, powiedział do mnie niedawno: „Sztuka jest mi bardzo potrzebna, bo patrząc na obraz widzę niebo”. To jedna z najlepszych definicji sztuki, jakie znam.

 

Marek Bartelik, krytyk i historyk sztuki. Urodzony w Olsztynie w 1956 r, wyemigrował w 1981 r. , początkowo do Francji. Mieszka w Nowym Jorku. W latach 2008-2012 był przewodniczącym AICA-USA; przez dwie kolejne kadencje (do 2018 roku) był prezesem AICA International (Światowe Stowarzyszenie Historyków i Krytyków Sztuki).

 

Dlaczego pokazuje pan w warszawskiej Zachęcie brazylijską artystkę Annę Bellę Geiger?

Cieszę się, że mogę zaprezentować w Warszawie artystkę, która wprawdzie urodziła się w Brazylii, ale jej rodzice wyemigrowali tam z Polski już jako dorośli ludzie. Anna Bella tę genetyczną polskość wciąż w sobie ma. No i jest świetną artystką, 85-letnią nestorką, która do dziś tworzy, jeździ po świecie. To nie jest częste.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Rzeźba
Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl
Rzeźba
Trzy skradzione XVI-wieczne alabastrowe rzeźby powróciły do kościoła św. Marii Magdaleny we Wrocławiu
Rzeźba
Nagroda Europa Nostra 2023 za konserwację Ołtarza Wita Stwosza
Rzeźba
Tony Cragg, światowy wizjoner rzeźby, na dwóch wystawach w Polsce