Wiele nie trzeba tłumaczyć. O polsko-izraelskiej wojnie o „polskie obozy" dowiedzieli się chyba wszyscy potencjalni czytelnicy „Plusa Minusa".
Dowiedziały się też miliony ludzi za granicą, którzy po „Rzeczpospolitą" i żadną polską gazetę nigdy nie sięgną, choćby z powodów językowych. Dla nich wszelkie subtelności w tym starciu są nieczytelne, przekaz jest krótki i prosty, ogłoszony przez premiera Beniamina Netanjahu, jednego z najbardziej rozpoznawalnych polityków świata: Polska pisze historię na nowo i zaprzecza Holokaustowi. I robi to, walcząc z określeniem „polskie obozy" (a skoro pisze na nowo i zaprzecza, to znaczy, że obozy były polskie).
Inny przekaz do zdecydowanej większości nigdy nie dotrze, bo temat nie zaistnieje już nigdy z taką intensywnością w mediach klasycznych i internetowych. Będzie jak z katastrofą smoleńską, cały świat usłyszał przekaz Tatiany Anodiny o polskim generale, który pijany wszedł do kokpitu i kazał lądować. A późniejsze zaprzeczenia, oświadczenia, ogłoszenia wyników prac różnych komisji docierały prawie wyłącznie do rozgorączkowanych Polaków.
Zamek, głaz, bumerang
Efekty walki z „polskimi obozami" budzą we mnie dzisiaj różne skojarzenia. Z zamkiem zbudowanym na piasku, który się zawalił i rozpłynął. Takie skojarzenie sugeruje naiwność budowniczych i trwałość stereotypów.
Albo z grupą syzyfów, początkowo małą, do której przyłącza się coraz więcej ochotników, amatorów, społeczników, i pchają pod górę głaz. Raz się potkną, raz kamień się osunie, ale powolutku zmierzają ku szczytowi, który ledwie widać. Część pchaczy przechodzi jednak na zawodowstwo i wymusza szybsze tempo. Tak ostre, że tracą kontrolę nad głazem. Stacza się z hukiem w odległą dolinę, czyniąc po drodze wielkie zniszczenia. Jest też skojarzenie z bumerangiem, który wrócił i boleśnie uderzył w głowę rzucającego. Jak to było z tym zamkiem czy bumerangiem? Przedstawię teraz krótką, subiektywną historię przegranej sprawy.