W kraju jest ok. 250 tys. punktów sprzedaży alkoholu, wiele czynnych całą dobę, i w efekcie łatwiej dzisiaj kupić wyskokowe trunki niż pieczywo. Coraz większa liczba wójtów, burmistrzów i prezydentów wsłuchuje się w głosy mieszkańców i zmniejsza liczbę takich sklepów i lokali.
– Samorządy zrozumiały, że obecność alkoholu kosztuje, i to w każdym zakresie: bezpieczeństwa, zdrowia czy spraw socjalnych, bo nadużywanie wiąże się z wykluczeniem. Nie jest tak, że do kasy miasta tylko płyną pieniądze z opłat za koncesje, bo w praktyce złotówka wpada, a cztery złote wypływa – mówi „Rzeczpospolitej" Krzysztof Brzózka, dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. – Dobrze, że więcej gmin zwraca uwagę na zdrowie publiczne, a nie na krótkotrwałe zyski.
Według Światowej Organizacji Zdrowia jeden punkt sprzedaży alkoholu powinien przypadać na 1–1,5 tys. mieszkańców. W Polsce przypada na 265 – tylko w Bydgoszczy jest więcej takich miejsc niż w całej Norwegii. Zmorą są zwłaszcza sklepy monopolowe czynne całą dobę. Mieszkańcy twierdzą, że są to miejsca niebezpieczne. Samorządy dostrzegają problem i wprowadzają limity punktów sprzedaży i zaostrzenia w lokalizacji.
W Warszawie w 2014 r. zrobiły to władze dzielnicy Targówek, a niedawno uchwałą radnych podobne zmiany wprowadzono w całej stolicy. Zwiększono odległość takich sklepów od tzw. obiektów chronionych z 50 do 100 metrów, a listę obiektów, oprócz m.in. szkół i kościołów, uzupełniono o żłobki, ośrodki wsparcia dziennego i poradnie psychologiczne. Odległość liczy się od ogrodzenia, np. szkoły, a nie od wejścia do budynku.
Ograniczenia wprowadza Kraków, gdzie dziś działa 2,5 tys. punktów z alkoholem.
– Zgodnie z przegłosowaną uchwałą ten limit zmniejszy się o 122 punkty. Maksymalna liczba sklepów z alkoholem w mieście ma wynosić 1275, a lokali gastronomicznych – 1103. Będą też obowiązywać osobne limity dla dzielnic – mówi Monika Chylaszek, rzeczniczka prezydenta Krakowa.