Niełatwo wejść na sądową ścieżkę. Jeszcze trudniej prowadzić proces, nawet o ochronę dóbr osobistych, a zwykle trwa on dłużej, niż przypuszczaliśmy, wygrana jest zaś niepewna. A jeśli już jest, to niekoniecznie tak duża, jak oczekiwaliśmy.
W ostatnich dniach mieliśmy dwie głośne sprawy przeprowadzone na jednej rozprawie (Prawa i Sprawiedliwości z prof. Wojciechem Sadurskim i dwojga sędziów SN, w tym jego prezes Małgorzaty Gersdorf, ze Stanisławem Piotrowiczem), ale poprzedziły je miesiące wymiany adwokackich pism procesowych. A to dopiera pierwsza instancja i sprawa może potrwać lata.
Ci, którzy słyszeli lub czytali zaskarżone wypowiedzi, mają już pogląd, czy doszło do naruszenia dobrego imienia wytaczających sprawę czy nie. Co więcej, taki czy inny wyrok przekonanych i tak nie przekona.
Czasem chodzi jednak o pryncypia, a poszkodowany nie może ugodowo uzyskać satysfakcji i niejako nie ma wyboru: musi powalczyć przed sądem. A tu ma pod górkę.
Po pierwsze, sąd w tych sprawach bada nie tylko wyrwany fragment, ale i kontekst, także społeczny, wypowiedzi. Czy dotyczy ona faktów, a więc czy można ją oceniać w kategoriach prawdy/nieprawdy, czy jest opinią, i to uzasadnioną, rzetelną, ewentualnie czy nie była w swej formie znieważająca. A subiektywne poczucie krzywdy czy zniewagi to jeszcze nie wszystko. Musi ono spełniać obiektywne kryteria, a jak wiemy, wrażliwość mamy różną. Dlatego prawo i sądy nie wyrównują wszelkich krzywd.