Pokazuje to piątkowy wyrok Sądu Najwyższego, mocą którego Tomasz Lis, redaktor naczelny „Newsweeka", ma opublikować sprostowanie autorstwa biznesmena Marka Falenty. To jeden z oskarżonych w sprawie nielegalnego nagrywania w „Sowa i Przyjaciele" osób z kręgów polityki i biznesu. Domagał się opublikowania sprostowania, że m.in. „nie kupował nagrań podsłuchów i nie przekazywał ich dziennikarzom". Twierdzi, że jest niewinny i liczy na uniewinnienie. Tygodnik odmówił publikacji, wskazując, że sprostowanie dotyczy korekty informacji nieprawdziwych, a sądy tego w ogóle nie badały, niczego zatem ono nie prostuje, przeciwnie, dezinfomuje. Przypomnijmy, że prawo prasowe (art. 31a) stanowi, że redaktor naczelny obowiązany jest opublikować bezpłatnie „rzeczowe i odnoszące się do faktów sprostowanie nieścisłej lub nieprawdziwej wiadomości zawartej w materiale prasowym".

Sędzia SN Marta Romańska przyznała, że sformułowania tego przepisu nie ułatwiają wyznaczenia granicy sprostowania, w każdym razie jest to prawo osoby opisywanej w mediach do prezentacji własnej wersji zdarzeń, i temu służy szybka procedura, która przecież nie jest w stanie ustalić prawdy – to może nastąpić w procesie karnym czy cywilnym o ochronę dóbr osobistych.

Trudno się z sędzią nie zgodzić, ale jest druga strona medalu. Proces o sprostowanie trwał 2,5 roku, więc jaką wartość ma teraz jego publikacja? A co by było, gdyby zainteresowany został np. skazany? Mielibyśmy jawną dzezinformację i może pośmiewisko z prawa, które każe publikować niezweryfikowane wyjaśnienia.

Prawo do sprostowania powinno być mocno ograniczone do wyraźnie nieprawdziwych faktów. W takich wypadkach zresztą redakcje nie odmawiają sprostowań, by nie narażać się na przegraną w sądzie. Poszkodowany tekstem dziennikarskim, choćby subiektywnie, ma zaś dwie równoległe drogi oczyszczenia swego imienia: przed sądem karnym o zniesławienie i cywilnym o ochronę dóbr osobistych. Wtedy gazeta, gdy przegra, przeprosi czy sprostuje np. nieścisłe informacje.