Zaczęło się niewinnie, od poselskich interpelacji w sprawie wysokości stawek adwokackich i radcowskich (z wyboru i urzędu) podniesionych w ostatnich dniach urzędowania przez Borysa Budkę.
Posłowie PiS napisali do Zbigniewa Ziobry, ministra sprawiedliwości. Wspominali o głosach zaniepokojonych klientów, którym dwukrotny wzrost opłat od stycznia 2016 r. poważnie ogranicza dostęp do usług prawniczych. W sprawach prawa pracy poszkodowani pracownicy z pewnością nieraz będą rezygnować z dochodzenia swoich praw przed sądem ze względu na wysokie koszty reprezentacji. W odpowiedzi minister Ziobro zapowiedział, że stawki obetnie. Tak też zrobił. Powód? Społeczeństwo nie jest tak bogate, by płacić więcej za sprawy.
Ten argument nie przekonuje korporacji. Jako kontrargument podaje, że 60 proc. młodych adwokatów również jest w trudnej sytuacji finansowej, bo po liberalnym otwarciu rynku pomocy prawnej nie zadbano o pracę dla młodzieży prawniczej.
Identycznego zdania są radcowie. Pomagają młodym w poszukiwaniu niszy na rynku, ale przecież do taksy im nie dołożą.
W dodatku korporacje zgodnie twierdzą, że cięcia stawek z argumentacją ulżenia społeczeństwu, które niewiele zarabia, bo większość płaci najniższe podatki, to typowe działanie pod publiczkę. Barierą dostępu do wymiaru sprawiedliwości nie są bowiem taksy, tylko wpisy sądowe – przekonują prawnicy. Stawki określone w nowych rozporządzeniach oznaczają bowiem koszty zastępstwa procesowego przyznawane przez sąd stronie wygrywającej. Tymczasem przeciętne stawki adwokackie w Polsce należały już w 2007 r. do najniższych w Europie, a po skokowym wzroście liczby adwokatów i radców prawnych jeszcze spadły – podkreślały korporacje w opinii przesłanej do projektów rozporządzeń ministra sprawiedliwości.