Szkoda, że urodził się w XIX w., bo w czasach maksymalnego skracania myśli i informacji byłby niewątpliwym królem Twittera. Czasem trudno wierzyć, że należał do epoki rozwlekłych powieści Tołstoja, że obaj odeszli w tym samym roku. Skądinąd ciekawe, jakich przewrotnych puent by użył do opisu naszej współczesności.
Trudno orzec, czy
O. Henry jest poczytnym pisarzem, bo jego historie trochę czuć naftaliną. Gdyby jednak zapomniano całą jego twórczość, trwać będzie jego wkład w język politycznych debat i złośliwości. Ktokolwiek użył zwrotu „bananowa republika", musi pamiętać, że „mówi O. Henrym", choć zwykle nie ma o tym pojęcia.
O. Henry poznał dogłębnie temat, zanim został poczytnym pisarzem – gdy ukradł z banku trochę pieniędzy i uciekł przed sprawiedliwością do Hondurasu. Powstało z tego opowiadanie, w którym pierwszy raz jest mowa o republice bananowej, a termin łatwo wszedł do potocznego języka. Zwrot tak zwięźle określa ten specyficzny rodzaj państwa, że nie wymaga encyklopedycznych wykładni, bo jest zrozumiały sam przez się. Przy tym roślinność nie ma tu nic do rzeczy, gdyż często pasuje do krajów, w których bananowców się nie widuje.
Zaczęło się od tego, że banany nadspodziewanie zasmakowały Amerykanom, gdy pierwszą partię przejrzałych owoców sprowadzono z Jamajki (serdecznie przepraszam botaników, którzy w bananach widzą jagody). Produkt był słodki, a co ważne – w przeciwieństwie do rodzimych owoców