Piotr Bożejewicz: Smutek bananowych rajów

O. Henry, a prywatnie William Sydney Porter, uchodził za mistrza krótkich opowiadań i lapidarnego docierania do sedna.

Aktualizacja: 08.10.2020 17:51 Publikacja: 08.10.2020 16:58

Piotr Bożejewicz: Smutek bananowych rajów

Foto: Domena Publiczna

Szkoda, że urodził się w XIX w., bo w czasach maksymalnego skracania myśli i informacji byłby niewątpliwym królem Twittera. Czasem trudno wierzyć, że należał do epoki rozwlekłych powieści Tołstoja, że obaj odeszli w tym samym roku. Skądinąd ciekawe, jakich przewrotnych puent by użył do opisu naszej współczesności.

Trudno orzec, czy

O. Henry jest poczytnym pisarzem, bo jego historie trochę czuć naftaliną. Gdyby jednak zapomniano całą jego twórczość, trwać będzie jego wkład w język politycznych debat i złośliwości. Ktokolwiek użył zwrotu „bananowa republika", musi pamiętać, że „mówi O. Henrym", choć zwykle nie ma o tym pojęcia.

O. Henry poznał dogłębnie temat, zanim został poczytnym pisarzem – gdy ukradł z banku trochę pieniędzy i uciekł przed sprawiedliwością do Hondurasu. Powstało z tego opowiadanie, w którym pierwszy raz jest mowa o republice bananowej, a termin łatwo wszedł do potocznego języka. Zwrot tak zwięźle określa ten specyficzny rodzaj państwa, że nie wymaga encyklopedycznych wykładni, bo jest zrozumiały sam przez się. Przy tym roślinność nie ma tu nic do rzeczy, gdyż często pasuje do krajów, w których bananowców się nie widuje.

Zaczęło się od tego, że banany nadspodziewanie zasmakowały Amerykanom, gdy pierwszą partię przejrzałych owoców sprowadzono z Jamajki (serdecznie przepraszam botaników, którzy w bananach widzą jagody). Produkt był słodki, a co ważne – w przeciwieństwie do rodzimych owoców

– tańszy od barszczu. Za równowartość najzwyklejszego jabłka można było kupić całą kiść egzotycznych bananów – nawet uwzględniwszy tysiącprocentową (to nie jest błąd drukarski!) marżę dostawców. W kontekście ceny korci zauważyć, że w czasach komunistycznych dostęp do bananów był wyznacznikiem statusu społecznego i przywilejem władzy, przez co czerwone książątka nazywano – trochę zazdrośnie – „bananową młodzieżą".

Ale wracając do spraw sprzed stulecia, bananowy interes był rentowniejszy od kopalni złota, wziąwszy pod uwagę cenę ziemi i robocizny w Ameryce Środkowej. Mówiąc najprościej: dwa albo trzy amerykańskie koncerny kupiły na własność kilka państw podzwrotnikowych i obsadziły je bananowcami od Atlantyku aż po Pacyfik. Samo tylko United Fruit Co. posiadało 1,5 mln hektarów uprawnej ziemi.

W przekonaniu, że bananowe państwa były własnością amerykańskich trustów, tkwi niewiele przesady. W istocie należało do nich wszystko – od pól, po drogi, koleje, mosty, telefony, porty morskie, a nawet służby skarbowe i pieniądze. Walutą Hondurasu był dolar amerykański, a cła pobierali urzędnicy nowojorskich banków wprost na granicy.

Powodem, by o tym wspominać, jest lądowanie amerykańskich żołnierzy w Hondurasie, ale pretekst bałamutnie sugeruje, jakoby we wrześniu 1919 r. nastąpiło coś nadzwyczajnego w skali obu Ameryk. Naprawdę inwazja była żmudną rutyną waszyngtońskiej administracji, a bodaj piątą wizytą piechoty morskiej w Hondurasie od początku XX w. Zabawne, że historia wystroiła Woodrowa Wilsona w szaty gołąbka pokoju i obrońcę narodowej suwerenności, chociaż zarządził więcej zagranicznych interwencji wojskowych niż uważany za wojennego jastrzębia poprzednik.

Nie ma sensu wnikać, kto kogo wtedy obalał i po co, ponieważ zawsze szło o to samo. Rewolucje i wojny domowe wybuchały, gdy aktualny prezydent żądał zbyt dużo lub wziął łapówkę od konkurencji. Trusty obalały rządy wspólnie albo przeciwko sobie, jak właśnie w 1919 r., gdy rząd Hondurasu sprezentował pozycję monopolisty potężnej United Fruit Company, co zdenerwowało właściciela Cuyamel Fruit.

Chętnych rewolucjonistów nigdy nie brakowało, a jeszcze prościej było ich wynająć. Dlatego spontanicznym dowódcą rebeliantów był niejaki Guy Malony, o wdzięcznym przezwisku „Karabin Maszynowy", a powstaniec, który obalał poprzedni rząd, został konsulem USA w Hondurasie. Niezawodna piechota morska dbała tylko o demokrację i bezpieczeństwo swoich obywateli, a zwłaszcza o to, by wybory wygrał właściwy kandydat. Pewien weteran marines żartował, że Al Capone jest zwykłym amatorem, ponieważ wymusza haracze w trzech miejskich dzielnicach, a on robi to bezkarnie na trzech kontynentach.

Szkoda, że urodził się w XIX w., bo w czasach maksymalnego skracania myśli i informacji byłby niewątpliwym królem Twittera. Czasem trudno wierzyć, że należał do epoki rozwlekłych powieści Tołstoja, że obaj odeszli w tym samym roku. Skądinąd ciekawe, jakich przewrotnych puent by użył do opisu naszej współczesności.

Trudno orzec, czy

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie