Czy ja jestem dla was wystarczająco konserwatywna? – Angela Merkel pytała kokieteryjnie Georga Brunnhubera, wpływowego chadeka z bastionu CDU z południa kraju, gdy w 2000 r. przejmowała szefostwo w partii Adenauera i Kohla. Córka pastora, ale bez dzieci i z drugim mężem, już wtedy w niedzielne przedpołudnie, zamiast chodzić do kościoła, najzwyklej w świecie wysypiała się.
„Konserwatywni to jesteśmy my. Ale osiągniesz więcej, jeśli postarasz się, by nasze córki głosowały na CDU" – usłyszała w odpowiedzi od przykładnego katolika. Sugestię wzięła sobie do serca. Ba, podniosła do rangi naczelnej strategii: łowienia głosów poza tradycyjnym, a kurczącym się gronem katolickich i protestanckich wyborców. W praktyce wyglądało to tak, że podbierała flagowe postulaty – to ekologom z partii Zielonych, to socjaldemokratom, to w końcu liberałom. Tak pragmatyczna Merkel zawładnęła szerokim, zasobnym w portfel niemieckim centrum. I wygrywała kolejne wybory.
Dziewiczy wariant jamajski
Tym razem ze swoją strategią, która przekonała co trzeciego Niemca (33 proc. głosów), nie osiągnęła gorszego wyniku niż przed ośmioma laty. Ale dotychczasowego koalicjanta z SPD zaprowadziła nad brzeg egzystencjalnej przepaści. Jej partner junior zapłacił wysoką cenę za cztery ostatnie lata koalicyjnej służby, w której posłusznie przytakiwał głową przy wszystkich posunięciach pani kanclerz. Po cóż głosować na SPD, pytali się wyborcy? Już lepiej oddać głos na chadecki oryginał lub – myśleli co bardziej rozgoryczeni – na pozaestablishmentową Alternatywę dla Niemiec (AfD). Mocno poobijany w niedzielny wieczór wyborczy szef SPD Martin Schulz zadecydował więc, że tym razem nie pozwoli się do końca skanibalizować Merkel, i zapowiedział przejście do opozycji. Dla dobra partii. Nie kraju. Co dla starej i nowej kanclerz oznacza po raz pierwszy brak alternatywy w zmontowaniu rządowej koalicji. Poza jamajską. Jej egzotyczna nazwa pochodzi od symbolicznych kolorów wszystkich partii koalicyjnych, migoczących się we fladze karaibskiego kraju (czarnego chadeków, żółtego liberałów, zielonego Zielonych). Dziewiczy wariant wypróbowany w ciągu niemal 70 lat istnienia RFN jedynie na szczeblu landowym w kraju Saary (w latach 2009–2012), a od niedawna w Szlezwiku Holsztynie. Koalicja jamajska to jednak ugoda nie trzech, ale czterech partii, skoro chadecję tworzą ogólnoniemiecka CDU Angeli Merkel i bawarska CSU wielkiego jak dąb Horsta Seehofera z Monachium.
Przesunięcie na prawo
Już szef siostrzanej partii pani kanclerz na wstępie piętrzy trudności, oddając pod debatę utworzenie wspólnego klubu w nowym parlamencie. A to dopiero początek wyboistej drogi. Ekologiczni Zieloni za swój priorytet uznają usunięcie z niemieckich dróg samochodów z silnikiem spalinowym do 2030 r. Seehofer nawet o tym nie chce słyszeć. Na tym nie koniec. Zieloni chcieliby całkowitego przejścia od energii opartej na węglu do energii odnawialnych. Co liberałowie zbywają jako fantasmagorię, a chadecy – ci z Berlina i Monachium – uważają za mało realne. Jeszcze mniej zgodności panuje w zakresie polityki migracyjnej. Ale prawdziwy Rów Mariański wyrasta w polityce podatkowej, skoro liberałowie optują za obniżeniem danin dla państwa dla wszystkich, Zieloni tylko dla najuboższych. W najbardziej nas interesującej agendzie polityki zagranicznej też pobrzmiewa kakofonią. Liberałowie wykluczają dalsze zrzutki dla greckiego bankruta, a co ważniejsze – zacieśnianie unijnego jądra w strefie euro, a dość pobłażliwie spoglądają w kierunku dyktatora na Kremlu. Pewnie chętni dobić z nim politycznych targów. Zieloni z kolei oponują przeciwko daninie dla Trumpa w postaci zwiększenia wydatków na wojsko do 2 proc. PKB i argusowymi oczami patrzą na Putina. Rozmowy koalicyjne będą więc przypominały kwadraturę koła.
Pozytywny efekt przejścia poobijanej SPD do opozycji polega na tym, że AfD nie będzie w parlamentarnych ławach brylować jako największa siła opozycyjna. Ale już samo pojawienie się w Bundestagu ugrupowania usytuowanego na prawo od CSU złożyło do grobu paradygmat niemieckiej republiki Adenauera, Brandta i Kohla. Efekt przesunięcia się na prawo społeczeństwa niemieckiego? Tak, choć nie tylko na skutek uchodźczej polityki Merkel. Owszem, prawie milion dotychczasowych wyborców CDU/CSU oddało swój głos na ultraprawicę. Drugi milion, wściekły na establishment, po raz pierwszy poczuł w sobie przemożną chęć protestu. W tym najwięcej mężczyzn w średnim wieku, ze średnim wykształceniem, a nawet średnim dochodem, choć w większości rodem z byłej, silnie zdechrystianizowanej NRD. I akurat ci „chrześcijańscy wygnańcy", jak ich nazywał zmarły niedawno koloński kardynał Joachim Meisner, marzą o chrześcijańskiej Europie, chrześcijańskich Niemczech, wolnych i od arabskich migrantów, i od polskich pracowników sezonowych. Subiektywne poczucie wykluczenia, konstytutywne dla ich poglądów, doskwiera im, gdy widzą strumienie pieniędzy płynących dla uchodźców, przy jednoczesnym braku dostępu do szybkiego internetu, jeździe samochodem po dziurawych drogach czy zbyt niskich zasiłkach. Stąd balsamu dla siebie szukają nie tylko w przepędzeniu uchodźców z teutońskiej ziemi. Ale także w sferze symbolicznej: powstaniu Niemiec z kolan. Ot choćby w gloryfikacji niemieckiego czynu zbrojnego z czasów II wojny światowej. A może wyburzeniu pomnika Holokaustu z serca Berlina? Lub wysmarowaniu noty protestacyjnej do Warszawy przez nowy rząd Merkel za szermowanie reparacjami wojennymi? W tym miejscu wystarczy przypomnieć starą dobrą znajomą, wyrzuconą przez Merkel z CDU, która znalazła nowy matecznik w AfD: Erikę Steinbach.