Przyszłość: nadzieja i strach

Najważniejszym procesem w dziejach ludzkości jest rozwój demograficzny. Przyśpiesza, zwalnia. Ogólnie obiecujący, często staje się groźny.

Aktualizacja: 03.02.2019 20:48 Publikacja: 03.02.2019 18:27

Przyszłość: nadzieja i strach

Foto: AdobeStock

Żyjemy w szczególnym momencie. Od początków XVIII w. Europa, a później inne części świata zaczęły rozradzać się błyskawicznie – i coraz szybciej. W 1750 r. na ziemi żyło 650 milionów ludzi, pierwszy miliard świat osiągnął w okolicach klęski Napoleona Bonaparte pod Waterloo. Należę do wyjątkowego pokolenia: parę lat przed moim urodzeniem ludzkość osiągnęła dwa miliardy, za parę lat będzie liczyła osiem – cztery razy więcej! Siódmy miliard osiągnęliśmy w 11 lat, obecny będzie potrzebował nieco więcej czasu.

Tak, trochę więcej, bo zwalniamy i będziemy zwalniać coraz szybciej. W połowie wieku, w 2050 r. kraje rozwinięte nie tylko ustabilizują, ale wyraźnie zmniejszą zaludnienie. Europa o jakieś 15 proc. W drugiej połowie stulecia obejmie to całą ziemię. Zjawisko, które potrafimy opisać, lecz nie znamy jego genezy. Plan Boga, automatyzm biologiczny, odwrócony instynkt samozachowawczy? Aby ludzkość przeżyła, musimy wymierać?

Nadzieja

Jak przewidują demografowie, w roku 2050 Polska będzie liczyła 30 milionów obywateli. Mieszkańców mniej, gdyż co najmniej milion przebywał będzie za granicą. Stopniowa, może chwilami raptowna redukcja zaludnienia świata staje się faktem. Poprzedził ją 250-letni okres wzrostu demograficznego. Narzucił on konieczność równie wielkiego zapewnienia środków na przeżycie ludzkości – i w tych kategoriach ciągłego rozwoju dostrzegana jest przyszłość.

Zarówno wzrost, jak i zaczynający się spadek zaludnienia świata miał i ma swoje konsekwencje. Tak liczne, że ich wykaz wymaga obszernej książki. Niewielki artykuł musi ograniczyć się do zarysowania tylko niektórych kwestii. Dzisiaj za najważniejszą uważamy gospodarkę. Aby wyżywić, ubrać, wyposażyć, stworzyć dach nad głową, trzeba było produkować coraz więcej i więcej. Przez dwa i pół stulecia wytwórczość wzrosła co najmniej dwunastokrotnie. Rozwój gospodarki – produkcyjny i naukowo techniczny, ścigał przyrost demograficzny. Najpierw wolniej od tego ostatniego – w wiekach XVIII i XIX zdarzały się masowe niedostatki żywności, później równał się z potrzebami – w XX wieku w Europie tylko Związek Radziecki przeżył dwukrotnie klęskę masowego głodu, jeszcze później przewyższył potrzeby, dzisiaj jedna trzecia możliwości produkcyjnych świata pozostaje niewykorzystana. Główne hasło ekonomiki – i zależnej od niej polityki, pozostało jednak takie samo: rozwój, rozwój, wytwarzajmy coraz więcej, najważniejszy jest rozwój.

Zarysowana już wyraźnie stagnacja demograficzna nie potrzebuje rozwoju. Zwłaszcza rozwoju ilościowego. Dziś gospodarka z trudem utrzymuje osiągnięte pozycje. Proces redukcji zaludnienia uderza już w społeczeństwa krajów rozwiniętych gospodarczo. Nic w tym dziwnego. Bogate społeczeństwa zostały wystarczająco zaopatrzone w środki przeżycia – jaka część żywności codziennie wędruje na śmietniki? Zaczął się przesyt środkami materialnymi, szczególnie technicznymi. Kto kupi co roku nowy samochód – nawet najwspanialszy? Elegancki garnitur – raz na kwartał? Od paru dziesięcioleci coraz bardziej nakręca się sprzedaż. Najpierw wprowadzając coraz bardziej wymyślne towary, dzisiaj skracając ich żywot techniczny. Markowe samochody obliczone są na pięć–siedem lat, lecz już produkuje się takie, które starczają na trzy lata. Nazywa się to kreowaniem popytu. Lecz ten też się kończy. Wyczerpuje się tendencja sprzedawania nowości, nikt nie kupi pralki, którą po pół roku musi wyrzucić na śmietnik. Budzi się sprzeciw wobec marnowania naturalnych surowców.

Powie ktoś: to dotyczy tylko krajów bogatych, gdy większość świata tonie w biedzie. Prawda. Ale raz tylko manna spadła z nieba. Przedsiębiorca musi sprzedać towar z zyskiem. Inaczej nie ma za co wytwarzać następnej partii. W krajach ubogich brakuje kapitału – i nie ma na świecie mocarstwa, które by ich rosnące potrzeby sfinansowało.

Bogatemu światu brakuje pieniędzy, aby kupić wszystko. Działa więc system kredytowy, ratalny. To podstawowe narzędzie ekonomiki neoliberalnej, która dominuje w światowej gospodarce od ostatniej ćwiartki XX w. Popyt – gotowość zakupu, bo ma się odpowiednie środki – przestaje się liczyć, gdyż ważna jest tylko sprzedaż. Na kredyt spłacany przez dziesiątki lat. Chyba że – jak dziesięć lat temu w USA, kryzys rozbije gospodarkę światową. Gorzej, bo gdy przestaje przybywać ludzi, hamuje produkcja, nikną zarobki – rat się nie płaci. Weksle, obligacje, skrypty dłużne, listy zastawne – dziś krążące po całym świecie, nagle mogą stać się tym, czym są w rzeczywistości – zadrukowanym papierem.

Od załamania gospodarki gorsze są nieszczęścia ludzi. Spadek produkcji, a także postęp techniczny powodują, że najemni pracownicy stają się zbędni, a państwom zaczyna brakować pieniędzy na zasiłki i emerytury. Otwiera się droga do wyniszczających rewolucji. Przeciwko czemu buntują się „żółte kamizelki"?

Przerażająca perspektywa. Nie tylko dziś. Znamy z historii przypadki, gdy nagle spada zaludnienie. W Europie pamiętna jest „czarna śmierć" z połowy XIV w. Do toczonych wojen, w tym stuletniej angielsko-francuskiej, doszła epidemia dżumy. Liczba ludności spadła o jedną trzecią. W Anglii w kilka lat z czterech milionów do niespełna dwóch. Półniewolniczy wieśniacy, dla których zabrakło pracy i chleba, dwukrotnie najechali i złupili Londyn. Ludzie padali jak muchy, niosący pomoc umierali w drodze na cmentarz. Bitwy stały się bardziej krwawe, ludzie okrutni, łamiący wszelkie obyczaje i zasady moralne. Rozbój zastępował handel, seks instynkt rozrodczy, pola uprawne przekształcały się w jałowe wrzosowiska.

I z tego powszechnego nieszczęścia wyrósł renesans – może najwspanialsza epoka w dziejach Europy. Gospodarkę zepchnięto na plan dalszy, żywności nie brakowało. Rozkwitały sztuki piękne, edukacja wypierała zabobon, rozum – nawet całkowicie oderwany od codziennych potrzeb, rósł w cenę. Pojawił się druk, czytano i pisano książki, prozaicy i poeci kształtowali nowoczesne języki. Rozkwitało radosne życie, pełne wszelkich barw.

Katastrofa przyniosła dobrobyt, piękno i mądrość.

Strach

Tuż przed I wojną światową, w 1910 r., 25 proc. mieszkańców świata żyło w Europie. Nasz kontynent panował nad globem. Sto lat później, w 2010 r. – gdy zaludnienie ziemi sięgnęło siedmiu miliardów, na tym samym obszarze bytowało 11 proc. Dzisiaj – poniżej 10 proc.

Eksplozja demograficzna rozwijała się stopniowo. Najpóźniej, bo dopiero w początkach XX wieku, rozpoczęła się w krajach kultury islamskiej, rozciągniętych od Atlantyku do Indii, po morza Śródziemne i Czarne oraz śniegi Syberii na północy, a Saharę i Ocean Indyjski na południu. W ciągu stu lat zaludnienie tego obszaru powiększyło się sześcio-, miejscami siedmiokrotnie, dorównując liczbą Europie. Podwoiła się dwukrotnie w ostatnim czterdziestoleciu – do 2010 r. Znów podwoi – do półtora miliarda, w kolejnym, zapewne wcześniej niż w 2050 r. W tym samym czasie skończą się główne środki utrzymania tego regionu – surowce energetyczne wyczerpane albo zastąpione syntetycznymi. Żyzny Półksiężyc, urodzajna dolina Nilu, wychodzące z katastrofy ekologicznej postsowieckie kraje Azji Środkowej nie wystarczą. Masy zgłodniałych ludzi ruszą szukać nowych terenów osiedleńczych. Nie na południe – tam przyrost ludności będzie jeszcze większy, nie na wschód borykający się z podobnymi problemami. Na północ,szlakami wyznaczonymi przed wiekami najpierw przez Arabów, później Turków. Na nas, nie prosząc, lecz zdobywając.

Europa straciła wiele lat, aby dostrzec to główne zagrożenie. Nie docenia niebezpieczeństwa do dziś. Unia Europejska skupia się na kwestiach ekonomicznych, gdy najważniejsze są geopolityczne. Bez zjednoczenia, także wojskowego, nasz kontynent jest bezbronny. Kraje frontowe – i nie tylko, bronią się przed uchodźcami, gdy potrzebne jest nam zwiększenie liczby mieszkańców, zasymilowanych i broniących ideałów Zachodu. Nikt nie zaczął jeszcze przygotowań do krytycznego okresu, gdy tak bardzo Europa będzie potrzebowała ludzi i tworzyła dla nich warunki znośnego bytowania. Groźba narasta. Jeszcze jest trochę czasu, lecz proces integracji politycznej całego obszaru kultury islamskiej już zaczął się i może przebiec błyskawicznie.

Przypomnijmy: II wojna światowa, klęskowa dla Europy, zakończyłaby się w kilka tygodni, gdyby wszyscy, którzy decydowali, uczynili na czas to, co mogli i powinni.

Leszek Moczulski jest profesorem i historykiem, wykłada w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Komunikacji Społecznej w Chełmie, w PRL był działaczem opozycji antykomunistycznej, zakładał i przewodniczył Konfederacji Polski Niepodległej, w latach 1991–1997 był posłem

Żyjemy w szczególnym momencie. Od początków XVIII w. Europa, a później inne części świata zaczęły rozradzać się błyskawicznie – i coraz szybciej. W 1750 r. na ziemi żyło 650 milionów ludzi, pierwszy miliard świat osiągnął w okolicach klęski Napoleona Bonaparte pod Waterloo. Należę do wyjątkowego pokolenia: parę lat przed moim urodzeniem ludzkość osiągnęła dwa miliardy, za parę lat będzie liczyła osiem – cztery razy więcej! Siódmy miliard osiągnęliśmy w 11 lat, obecny będzie potrzebował nieco więcej czasu.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Agnieszka Markiewicz: Zachód nie może odpuścić Iranowi. Sojusz między Teheranem a Moskwą to nie przypadek
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Rada Ministrów Plus, czyli „Bezpieczeństwo, głupcze”
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Pan Trump staje przed sądem. Pokaz siły państwa prawa
Opinie polityczno - społeczne
Mariusz Janik: Twarz, mobilizacja, legitymacja, eskalacja
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Śląsk najskuteczniej walczy ze smogiem