Motocyklem na barykady

Wspomnienia por. Romualda Malinowskiego, żołnierza Batalionu „Kiliński” Armii Krajowej, uczestnika powstania warszawskiego.

Aktualizacja: 01.08.2020 16:55 Publikacja: 30.07.2020 11:27

Powstaniec z patrolu por. Stanisława Jankowskiego „Agatona” i dwóch łączników przechodzą wybitym prz

Powstaniec z patrolu por. Stanisława Jankowskiego „Agatona” i dwóch łączników przechodzą wybitym przejściem z posesji przy ul. Wroniej 8 do kamienicy przy Wroniej 6

Foto: STEFAN BAŁUK „KUBUS” „STARBA”/MUZEUM POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

Panie poruczniku, jest pan jednym z najmłodszych powstańców warszawskich, gdyż stanął pan do walki o stolicę w wieku zaledwie 15 lat. Jakie wartości i wzorce kształtowały w nastoletnim człowieku gotowość do ryzykowania życia dla ojczyzny?

Byłem wychowywany w domu, w którym takie wartości, jak honor, wolność i wierność ojczyźnie, były szczególnie pielęgnowane i cenione. Gdy wybuchła wojna, ojciec bez wahania zgłosił się na ochotnika do jednostki wojskowej. W rezultacie zostałem w domu sam z matką, gdyż nie miałem rodzeństwa. To były bardzo trudne chwile, gdyż nie wiedzieliśmy, co dzieje się z ojcem i czy on jeszcze żyje. Na szczęście wrócił do nas cały i zdrowy miesiąc po zakończeniu kampanii wrześniowej. Rozpoczęła się długa, ciemna, pełna niedostatku, cierpień i walki o przetrwanie noc okupacji.

Nic dziwnego zatem, że w obliczu tak bolesnych doświadczeń zapragnął pan przyłączyć się do walki z wrogiem. Jak zaczęła się pańska działalność na tym polu?

Jak już wspominałem, ciężkie warunki materialne zmusiły mnie do podjęcia pracy już w wieku 14 lat. Ponadto zatrudnienie pomagało uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec. Nowe zajęcie musiałem połączyć z nauką w szkole zawodowej i na tajnych kompletach. Pracę podjąłem w warsztatach motocyklowych w firmie pana inżyniera Czesława Sitarza, ps. Iskra. Przykro mi o tym mówić, ale częścią moich obowiązków było tam naprawianie frontowych motocykli. Przyznaję jednak, że praca przy motocyklach sprawiała mi dużo satysfakcji i zostałem nawet instruktorem jazdy. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła się także moja działalność konspiracyjna. Od 1943 r. należałem do podległej Armii Krajowej młodzieżowej organizacji „Orlęta", kultywującej tradycyjne wartości i nawiązującej do bohaterskich czynów Orląt Lwowskich z lat 1918–1920. Potocznie nazywaliśmy siebie „Orlakami". Tam złożyłem swoją pierwszą przysięgę i przyjąłem pseudonim „Orzeł". Kolejna moja przysięga została już złożona w Batalionie „Kiliński". Uczyliśmy się musztry, a za karabiny służyły nam zwykłe kije. Ćwiczyliśmy w różnych warunkach: zarówno na leśnych polanach, jak i w naszych prywatnych mieszkaniach. Naturalnie, ze względów bezpieczeństwa, za każdym razem u kogoś innego.

Do powstania przystąpiliście już jako 7. Kompania Motorowa „Iskra". Jak zapamiętał pan moment jego wybuchu? Czy spodziewaliście się, że ta chwila nadejdzie?

Tak, oczywiście. Przecież cały wysiłek i zapał, które wkładaliśmy w przygotowanie do walki jako regularne wojsko, brały się właśnie z myśli o przyszłej otwartej konfrontacji z Niemcami. Wszyscy wierzyliśmy w sens i potrzebę tego zrywu. Kiedy 1 sierpnia dowódca naszej kompanii inżynier Sitarz „Iskra" wydał rozkaz udania się na zbiórkę, natychmiast zawiadomiłem o tym innych kolegów i razem ruszyliśmy na miejsce spotkania. Być może dobrze się złożyło, że mamy nie było wówczas w domu, bo to byłoby dla niej bardzo silne przeżycie. Ojciec pożegnał mnie żołnierskim uściskiem dłoni. Sam był w konspiracji, doskonale więc rozumiał moją decyzję. Wierzyliśmy wówczas, że nie rozstajemy się na długo i że powstanie potrwa maksymalnie kilka dni.

Jakie wydarzenie z powstania najbardziej utkwiło panu w pamięci?

Pierwsze wstrząsające dla mnie zdarzenie miało miejsce, gdy nasza kompania szykowała się do zdobywania Pawiaka. Musieliśmy przejść przez ruiny getta. Od strony Leszna był bardzo intensywny ostrzał prowadzony z wieży kościoła. Nie przewidzieliśmy, że będzie aż tak silny. Padł rozkaz, aby skryć się za murem i czekać na dalsze komendy. W pewnym momencie poczułem, że kolega Bogdan bezwładnie się na mnie opiera. Zobaczyłem, że z krtani cieknie mu krew. Padł ofiarą „gołębiarza". Był to pierwszy zabity na moich oczach człowiek – w dodatku już w pierwszym dniu powstania.

Drugie niezwykle ciężkie przeżycie jest już związane z moją osobą. Miało to miejsce przy Poczcie Głównej na placu Napoleona. Gmach ten został odbity przez Batalion „Kiliński" i już do końca walk pozostawał w rękach Polaków. Zdobyliśmy tam duże zapasy broni, amunicji i żywności. Niestety, Niemcy nie odpuszczali i prowadzili nieustanne bombardowania tego obiektu. W wyniku jednego z nich zostałem przysypany gruzami. W tym czasie rozpoczął się straszliwy ostrzał, podczas którego zginęli wszyscy moi koledzy, którzy pozostali na powierzchni. Ja przeżyłem tylko dzięki temu, że leżałem zasłonięty stertą gruzów. To cud, że nie zostałem wówczas nawet ranny. Budynek poczty uległ całkowitemu zniszczeniu, a wraz z nim cały sprzęt motoryzacyjny naszej kompanii składowany na tyłach poczty. Było to dla mnie tym bardziej przykre, że to ja byłem za niego odpowiedzialny.

Wasza kompania była przecież kompanią motorową. Jakie były więc jej losy, gdy tak kluczowy asortyment uległ całkowitemu zniszczeniu?

Rzeczywiście – był to koniec kompanii motorowej. Po opuszczeniu poczty wycofaliśmy się na ulicę Sienną, gdzie wskutek tragicznego nalotu zginęło 20 moich kolegów. Mnie ponownie dopisało szczęście; udało mi się wraz z innymi ocalonymi uciec i przedrzeć się do świeżo zdobytego przez powstańców budynku PAST-y. Dotarliśmy tam zaledwie dzień po tym wydarzeniu i ślady walki były jeszcze bardzo widoczne. Pomimo tego było to miejsce, gdzie po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuliśmy się bezpiecznie.

Zdobycie PAST-y 20 sierpnia było bez wątpienia jednym z największych sukcesów militarnych powstania warszawskiego. Czy miał pan w nim swój udział?

Owszem, nosiłem w kanistrach benzynę z placu Napoleona dla atakujących powstańców. Takie zadanie też niewątpliwie niosło ze sobą wielkie ryzyko, ale nie można go porównać z poświęceniem zdobywców PAST-y.

Jakie były pana zadania, gdy znajdowaliście się już w budynku PAST-y?

Poczucie bezpieczeństwa, o którym wspomniałem, nie było całkowicie uzasadnione. Nadal przecież dostawaliśmy różne odpowiedzialne i niebezpieczne zadania. Pełniliśmy posterunki na okolicznych ulicach, chodziliśmy po zaopatrzenie i wodę. Niemal codziennie braliśmy także udział w akcjach ratunkowych i odgrzebywaliśmy zasypanych, gdyż Niemcy prowadzili nieustanny ostrzał z granatników i dział. Najbardziej zabójcze były „Berty", olbrzymie, ważące tonę pociski. Jeden z nich trafił w budynek przyległy do PAST-y, zniszczył wszystkie stropy, ale na szczęście nie wybuchł. To w budynku PAST-y 29 sierpnia dotarła do nas radosna informacja z radiostacji „Błyskawica", że rządy Wielkiej Brytanii i USA uznały powstańców za regularne siły zbrojne, których żołnierzy obejmuje konwencja genewska. Teoretycznie oznaczało to, że Niemcy nie mają już prawa traktować nas jak „bandytów" i mordować jeńców. Niestety, w praktyce jednak nadal różnie to wyglądało.

Czy miał pan wtedy jakikolwiek kontakt z rodzicami?

Wysłałem im kartkę przez Harcerską Pocztę Polową, ale niestety do nich nie dotarła. Wiedziałem, że nadal przebywają na Żoliborzu, a była to jedna z ostatnich broniących się wciąż dzielnic. Miałem więc nadzieję, że tam przetrwają. Niestety, Niemcy zaczęli bombardować też i Żoliborz. Wyszedłem wtedy na dach PAST-y i, nie zważając na świszczące wokół pociski kanonady artyleryjskiej, ze ściśniętym sercem patrzyłem na pikujące nad Żoliborzem sztukasy. Powiedziałem wtedy sam do siebie: „No, może rodzice ocaleją, ale nie wiadomo".

Żoliborz był jedną z ostatnich dzielnic, które skapitulowały. Doszło do tego 30 września, a więc koniec powstania był już bardzo blisko. Czy zdawaliście sobie wówczas z tego sprawę? Jakie nastroje panowały wśród walczących?

Nie zastanawialiśmy się wtedy nad tym. Byliśmy całkowicie pochłonięci swoimi obowiązkami i pełnieniem wart. Ogromne wrażenie zrobił na nas jednak moment zawieszenia broni, kiedy toczyły się rozmowy o kapitulacji, ponieważ po raz pierwszy od długich tygodni zapanowała cisza. To było niesamowite. Oczywiście, Niemcy „odbili to sobie" w ten sposób, że natychmiast po zakończeniu zawieszenia broni skoncentrowali na nas chyba najbardziej intensywny od rozpoczęcia walk ogień. Był to jednak już jeden z ostatnich ich ataków. Wkrótce nadszedł smutny moment ostatecznej kapitulacji. Zostaliśmy wyprowadzeni i zmuszeni do złożenia broni.

Jakie były pana losy po kapitulacji?

Po krótkiej tułaczce po obozach jenieckich wylądowałem ostatecznie w obozie Ziegenhain. Był to dawny obóz szkoleniowy Hitlerjugend. Pracowaliśmy tam ciężko przy wyrębie lasu. Niemcom palił się już grunt pod nogami, bo zbliżali się Amerykanie. Postanowili ewakuować nas na wschód. Pewnej nocy zamknęli nas w stodole. Mieliśmy jak najgorsze przeczucia, tym bardziej że podsłuchaliśmy, jak jeden z Niemców powiedział do naszego strażnika: „Załatw ich, po co mają zajmować tyle miejsca?". Wykorzystaliśmy moment, gdy wachman oddalił się na chwilę, wyważyliśmy ścianę stodoły i uciekliśmy do lasu. Tam spotkaliśmy Amerykanów, którzy nakarmili nas i otoczyli opieką. To było wielkie szczęście.

To jednak nie był jeszcze koniec pańskiej walki.

To prawda. Po powstaniu jeszcze bardziej pragnąłem przyczynić się do ostatecznej klęski hitlerowców. Podczas pobytu w poniemieckich koszarach w Darmstadt, gdzie umieścili nas Amerykanie, nawiązałem kontakt z Armią Andersa. Musiałem posłużyć się przy tym małym kłamstwem, ponieważ przyjmowali tam chłopaków z rocznika 1927, a ja urodziłem się w 1929 r. Zabrali nas do Włoch. Tam przydzielony zostałem do 6. Pułku Pancernego Dzieci Lwowskich, gdzie po odbytym kursie pełniłem funkcję kierowcy czołgowego. Po demobilizacji trafiłem do Anglii, do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. I tam dopiero dotarła do mnie radosna wiadomość, że moi rodzice żyją! Dostałem od nich kartkę o treści „Dom ocalał, my żyjemy, nauka otwarta dla wszystkich". Po latach młodości zabranych przez wojnę miałem wielkie zaległości. Od matki mojego kolegi rodzice dowiedzieli się, że żyję, ponieważ po upadku powstania byli przekonani, że zginąłem w bombardowaniu na ulicy Marszałkowskiej. W 1947 r. wróciłem do Polski. Po raz kolejny dopisało mi szczęście, ponieważ w przeciwieństwie do wielu towarzyszy broni nie doświadczyłem prześladowań z tytułu przynależności do AK i Armii Andersa. Zacząłem pracować w fotoserwisie „Aqpol" i powoli wracałem do normalnego życia.

Panie poruczniku, jest pan jednym z najmłodszych powstańców warszawskich, gdyż stanął pan do walki o stolicę w wieku zaledwie 15 lat. Jakie wartości i wzorce kształtowały w nastoletnim człowieku gotowość do ryzykowania życia dla ojczyzny?

Byłem wychowywany w domu, w którym takie wartości, jak honor, wolność i wierność ojczyźnie, były szczególnie pielęgnowane i cenione. Gdy wybuchła wojna, ojciec bez wahania zgłosił się na ochotnika do jednostki wojskowej. W rezultacie zostałem w domu sam z matką, gdyż nie miałem rodzeństwa. To były bardzo trudne chwile, gdyż nie wiedzieliśmy, co dzieje się z ojcem i czy on jeszcze żyje. Na szczęście wrócił do nas cały i zdrowy miesiąc po zakończeniu kampanii wrześniowej. Rozpoczęła się długa, ciemna, pełna niedostatku, cierpień i walki o przetrwanie noc okupacji.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej