Szymon Hołownia ogłosił, że startuje w wyborach prezydenckich. W jego niedzielnym wystąpieniu w Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku padło dużo ważnych słów o potrzebie odbudowy wspólnoty, solidarności, dialogu, wykluczeniach, tolerancji. Nie ma wątpliwości, że to do bólu inspirowane chrześcijańskimi wartościami przesłanie ma szansę trafić do zmęczonych nieustającym sporem między dwoma najpoważniejszymi graczami, którzy zabetonowali scenę polityczną. Jest dla tej grupy Hołownia pewną nowością, człowiekiem spoza układu, nadzieją na jakąś zmianę.

Słuchając wystąpień Hołowni lub czytając jego publikacje, wiele osób dojdzie zapewne do wniosku – i słusznie – że bardzo trafnie opisuje on otaczającą nas rzeczywistość i stawia bardzo celne diagnozy. Sęk w tym, że tego, co doskonale sprawdza się np. w działalności publicystycznej czy charytatywnej, nie da się ot tak po prostu przenieść na grunt polityczny. Polityka to trudna gra, w której właściwie niemożliwe jest pogodzenie ideału z rzeczywistością. Zawsze będzie występowało pomiędzy nimi jakieś napięcie. Tymczasem wybory prezydenckie wygrywa się, zgarniając ponad połowę głosów tych, którzy do urn pójdą. Nie wystarczy odgrywanie jedynie roli brata łaty, który wszystkich będzie przyjaźnie klepał po plecach i powie to, co miłe dla ucha odbiorcy.

Mamy w Polsce sporo napięć. A jednak pozornie koncyliacyjny Hołownia rusza w swoją polityczną podróż z biletem, którego do jednoznacznej identyfikacji używało przed nim wielu. Nie, nie idzie o to, że mówi wprost, iż jest katolikiem. Każdy, kto choć trochę go zna, doskonale o tym wie. Idzie o mityczny „dla dobra tej Polski i tego Kościoła przyjazny rozdział Kościoła od państwa".

Hasło to w naszej polityce jest od dawna i tak naprawdę nikt nigdy go nie zdefiniował, bo trudno definiować coś, co definiowalne nie jest. Czym bowiem jest ów rozdział? Dla jednych oznacza wyrugowanie Kościoła z życia polityczno-społecznego. Jak to przeprowadzić, skoro Kościół obecny jest w polityce poprzez działalność tych, którzy do niego należą? Czy drażni nas to, że Kościół wypowiada się np. na temat aborcji? Wielu pewnie tak, ale Kościół musi to robić, bo inaczej zaprzeczyłby swojej misji. Chcemy odebrać mu prawo do tego? Naruszymy autonomię i o przyjaznym rozdziale nie ma mowy. A może idzie o podatki, religię w szkołach albo o to, by duchownych nie zapraszać na spotkania opłatkowe, itp.? A może o za bliskie relacje niektórych księży i biskupów z politykami?

Pytania te można mnożyć w nieskończoność. Hołownia jako człowiek, który od ponad 20 lat opisuje styk Kościoła i państwa, doskonale wie, że żadnego rozdziału nie da się wykonać, wprowadzając jedną lub drugą ustawę. Zdaje sobie też sprawę z tego, że granice między „polityką" i „Polityką" są trudne do uchwycenia, a jeszcze trudniejsze do wytłumaczenia. Tak naprawdę bowiem mówimy o konieczności zmiany myślenia, żmudnej pracy edukacyjnej. Tego zaś nie da się zrobić w ciągu kilku miesięcy prezydenckiej kampanii, posługując się łatwo wpadającym w ucho pustym hasłem, które być może zachęci jakąś część elektoratu, lecz może zniechęcić jeszcze większą. Bez konkretów daleko się nie pojedzie.