Prezydent Donald Trump dał Turkom zielone światło na rozprawę z Kurdami, którzy panują nad terytoriami w północnej Syrii wzdłuż tureckiej granicy. Stało się to po jego rozmowie telefonicznej z prezydentem Turcji Recepem Erdoganem. W komunikacie z niedzieli Biały Dom wyjaśniał, że wojska amerykańskie nie będą zaangażowane w turecką operację i jej nie popierają. I w ogóle się z tego rejonu wycofają. Dotychczas Amerykanie byli tam w sojuszu z syryjskimi Kurdami. To oni mieli najwięcej zasług w pokonaniu tzw. Państwa Islamskiego.
Kurdowie traktują porzucenie przez Trumpa jak zdradę. Rzecznik zdominowanych przez Kurdów Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), kontrolujących terytoria odbite ISIS, mówił miejscowej telewizji, że Amerykanie dawali gwarancje, że nie pozwolą Erdoganowi na operację militarną. Dlatego oświadczenie Białego Domu było dla Kurdów takim zaskoczeniem. – To cios w plecy SDF – powiedział ich rzecznik Kino Gabriel.
W poniedziałek kilka tweetów poświęcił sytuacji Donald Trump. Przypisał sobie zwycięstwo nad ISIS i zapowiedział, że „już czas dla nas wyplątać się z tych śmiesznych niekończących się wojen i zabrać naszych żołnierzy do domu".
O co chodzi Ankarze? Erdogan próbował skłonić państwa UE do wsparcia pomysłu utworzenia po syryjskiej stronie granicy z Turcją strefy bezpieczeństwa, strasząc je: – Otworzymy bramy dla uchodźców do Europy.
Strefa miałaby liczyć niemal 500 km szerokości i sięgać ponad 20 km w głąb Syrii. Miałyby tam powstać warunki służące nie tylko zatrzymaniu spodziewanej fali uchodźców z Idlib – w chwili, gdy ruszy ofensywa sił prezydenta Asada. Mogliby tam też zostać przesiedleni uchodźcy z samej Turcji. W ostatnich tygodniach nieco uchodźców z nadgranicznego Gaziantep już przetransportowano. Oficjalnie nie wbrew ich woli i jedynie tych niezarejestrowanych.