Naprotechnologia powstała w latach 90. w USA. Jej podstawą jest rozpoznawanie płodności przez małżonków, czyli głównie regularne badanie śluzu przez kobietę. Stało się o niej głośno w ubiegłym roku, gdy Sejm zdominowany przez PO przyjmował ustawę o in vitro.
O tym, że jest ona alternatywą dla zapłodnienia pozaustrojowego, mówili politycy PiS i przedstawiciele Kościoła. Jan Dziedziczak z PiS nazwał naprotechnologię metodą „skuteczniejszą i tańszą od in vitro". Ówczesny wiceminister zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki odpowiadał, że „nie ma czegoś takiego jak naprotechnologia". Twierdził, że jest to zbiór znanych od lat metod leczenia niepłodności, tyle że uzupełnionych o obserwację śluzu i certyfikowanych przez amerykański instytut odwołujący się do nauki Kościoła.
Ministerstwo Zdrowia właśnie przyznało rację tej drugiej stronie. Wynika to z odpowiedzi na interpelację, jaką wysłał Jan Dziedziczak.
Poseł, będący też obecnie wiceszefem MSZ, spytał resort zdrowia o skuteczność naprotechnologii. „To powszechnie dostępne metody, znane i stosowane od kilkudziesięciu lat" – odpowiedział wiceminister Marek Tombarkiewicz. – „Pod wspomnianym pojęciem kryją się metody służące do diagnozowania stanu endokrynologiczno-ginekologicznego kobiety" – dodał.
Zdaniem wiceministra w ramach naprotechnologii leczy się choroby kobiece powodujące niepłodność, stosując m.in. badania hormonalne, laparoskopię i obserwację cyklu w USG. Do pisma załączył listę placówek, w których refunduje się naprotechnologię. Jest na niej około 430 szpitali z 540 istniejących w Polsce.