Wszystkie scenariuszowe mielizny próbuje serial Netflixa przepłynąć dziurawym czółnem przeznaczenia. Macha skleconą z niego saperką, próbując dokopać się do schowanej gdzieś w tej historii głębi. A jedyna głębia, jaką ma do zaoferowania, jest ta, która brzmi w głosie – dochodzącym już nawet nie z przepony, ale okolic podbrzusza – grającego Geralta Henry'ego Cavilla. Gdyby „Wiedźmin" wyrzepił się na skórce z innego banana, można by go w spokoju zostawić tam, gdzie bez wątpienia się znajdzie, kiedy minie okres promocyjno-marketingowego wzmożenia; schowanego w archiwach serwisu streamingowego odpowiedzialnego (w znaczeniu, jakie temu słowu przypisuje kodeks karny) za jego wyprodukowanie.




Ekranizacja prozy Sapkowskiego strzeliła sobie w kolano z tej samej broni, którą Olga Tokarczuk wywalczyła literackiego Nobla. Wizji świata rządzonego przez ślepe siły, skąpanego we krwi upuszczanej słabszym przez silniejszych bez większego sensu. Świata chaosu ras i języków; sprzecznych ambicji kierujących władcami, nieprzystającymi do siebie wyjaśnieniami udzielanymi przez mędrców. Światopoglądu par excellence pogańskiego. Chaosu, który można opanować, to znaczy opowiedzieć, tylko przez odwołanie się do instancji wyższej, jakiejś pierwotnej reguły. Czegoś, co jest zaklęte w świecie, czego nie da się zrozumieć ani poznać; bezosobowego prawa, któremu nie da się spojrzeć w oczy, choć ono śledzi każdy nasz krok i kieruje ich ścieżkami. A ponieważ nie ma tu miejsca na Stworzyciela, prawo to musi być zawarte już w stworzeniu.

Literatura po śmierci Boga jest skazana na pogaństwo. Kiedy przestaje On razem z pisarzem powoływać do istnienia nowe światy, nadawać imiona, trwać jako gwarancja – najlepiej nienazywana wprost, tym bardziej obecna, im głębiej ukryta – jedności i spójności stworzenia, Reguła reguł, nie znika zajmowane dotąd przez Niego miejsce. Coś musi trzymać chaos w ryzach, już nawet nie nadawać mu sens, ale przynajmniej widzieć go jako całość; wszystkie poskręcane losy, każdy z odcieni prawdy. Reszta jest hałasem, postmodernistycznym tańcem na grobie literatury.

Na niczym innym jak właśnie na tym miałaby polegać rola „czwartoosobowego narratora", za którym Tokarczuk tęskniła w noblowskim przemówieniu. Tego, który „potrafi zawrzeć w sobie zarówno perspektywę każdej z postaci, jak i umiejętność wykraczania poza horyzont każdej z nich, który widzi więcej i szerzej, który jest w stanie zignorować czas". Literatura tęskni za Bogiem, Autorem autorów, ale kiedy go nie znajduje, musi – funkcjonalnie, tylko po to, żeby przetrwać – powołać w jego miejsce „czwartoosobowego narratora". Manekin Stwórcy, na którym pisarz może przymierzać swoje światy i historie; reguły prawdopodobieństwa i związki przyczynowo-skutkowe. Sprawdzać, czy materiał tkany ze słów nie pruje się ani nie zwija pod pachami fabuły. Manekin praktyczny, bo martwy. Po pracy można go spokojnie odłożyć do kąta. Reszta jest hałasem, hukiem efektów specjalnych, szwów przywoływanych na ratunek, kiedy materiał opowieści rozpruł się podczas ekranizacji.