„Tytuł filmu nic nie znaczy, ponieważ jest czystym nonsensem wynikłym z pomieszania dwóch różnych przysłów. Co najwyżej sygnalizuje, że i sama komedia przynosi absolutne pomieszanie z poplątaniem. W każdej dziedzinie – gatunku filmowego, akcji, gry aktorskiej" – błyszczał przenikliwością umysłu dziennikarz „Gazety Poznańskiej" Zdzisław Beryt, z pasją atakujący reżysera od chwili jego debiutu.
„Zebrano tu niemal całą naszą czołówkę komediową – Jacek Fedorowicz, Jerzy Dobrowolski, Mieczysław Czechowicz, Wiesław Gołas, Jan Kobuszewski, Wojciech Pokora, Bohdan Łazuka, Jan Himilsbach i inni. To wystarczy, by ten głupiutki film miał powodzenie" – wyrokował Tadeusz Wiącek z kieleckiego „Słowa Ludu", który film oglądał na jednym z przedpremierowych pokazów dla dziennikarzy. Autor nie dociekał, dlaczego najlepsi aktorzy tak chętnie pracowali z reżyserem „głupiutkich filmów".
Źle pisać o Barei
Film obejrzało około trzech milionów osób w Polsce i dziewięciu w innych krajach. Zgrzytanie zębów krytyki nie zagłuszyło szelestu banknotów, pochodzących z kinowych kas: 16 milionów złotych plus wpływy z dewizowych licencji. Działo się to w czasie, gdy wiele filmów zrealizowanych pod ochronnym parasolem państwa nie było w stanie nawet pokryć kosztów produkcji. Podczas kolaudacji filmy Barei zaliczano do najniższej kategorii artystycznej, co ujemnie odbijało się także na honorarium dla reżysera. Pieniądze w kinematografii PRL to wciąż temat tabu. Pośród reżyserów byli równi i równiejsi. Powodzenie ich filmów wśród widzów oraz komercyjny sukces, jaki odniosły, nie były proporcjonalne do wynagrodzenia. W kraju z kinematografią działającą zgodnie z zasadami wolnego rynku Bareja byłby milionerem. Po premierze „Nie ma róży bez ognia" zadziałał mechanizm niszczenia twórcy przez tzw. autorytety. Słabe i mocne strony komedii nie miały żadnego znaczenia. Nic tak nie wyostrza krytycyzmu, jak własne nieczyste sumienie. Do dobrego tonu należało pisać źle o Barei.
W podsumowaniu polskiej produkcji filmowej w „Małym roczniku filmowym 1974" czytamy opinię Andrzeja Ochalskiego. „Niewesoła, prymitywna w stylu prezentowanego komizmu i nieudolna w wykonaniu, komedia Barei – żerująca na realnych problemach (kłopoty mieszkaniowe) i przez to uzurpująca sobie prawo do miana satyry społecznej – stanowi naturalny pomost do ostatniej grupy filmów, które łączy wprawdzie jedna tylko przyczyna: usiłują mianowicie udawać coś, czym nie są, przy czym wysiłki te nie przekraczają bardzo obniżonego pułapu sprawności realizatorskiej. Co może dziwić, gdyż firmują te utwory znani, sprawdzeni reżyserzy i scenarzyści". Realizując swoje filmy, Bareja i tak był skazany na podobne opinie wygłaszane przez jajogłowych ekspertów. Nie miał innego wyjścia, jak robić filmy coraz lepsze i nie czytać recenzji. Jak powiedział kierownik sali w „Brunecie wieczorową porą": „Praktycznie, mianowicie, tu wyjścia tyłem teoretycznie nie ma".
Fragment książki Macieja Replewicza, „Oczko się odlepiło temu misiu... Biografia Stanisława Barei", wydanej przez Wydawnictwo Fronda
Śródtytuły pochodzą od redakcji