Stanisław Bareja, kronikarz PRL

Kolaudacja „Nie ma róży bez ognia" Stanisława Barei odbyła się 17 czerwca 1974 roku. Tradycyjnie już padły zarzuty w rodzaju „większość dowcipów to dowcipy z brodą". Znacznie większy ciężar gatunkowy miała sugestia, że film nie spełnia wymagań stawianych „komedii socjalistycznej alias komedii ludowej".

Aktualizacja: 30.09.2017 12:46 Publikacja: 30.09.2017 00:01

„Nie ma róży bez ognia”: Jacek Fedorowicz na skraju załamania nerwowego

„Nie ma róży bez ognia”: Jacek Fedorowicz na skraju załamania nerwowego

Foto: POLFILM/EAST NEWS

W 1973 roku Stanisław Bareja i Jacek Fedorowicz rozpoczęli prace nad piątym wspólnym scenariuszem filmowym i drugim, który udało się zekranizować. Fedorowicz wspomina: „Byliśmy do tej instytucji zrażeni po doświadczeniach z programem TV Warszawa w programie V". W scenariuszu komedii noszącym pierwotnie tytuł „Lawina" wyeksponowane zostały nonsensy prawa mieszkaniowego, łaskawszego dla kombinatorów pokroju Dąbczaka niż dla uczciwych obywateli. Problem mieszkaniowy pojawiał się w polskiej komedii od pierwszych powojennych lat w takich filmach, jak „Skarb" Leonarda Buczkowskiego (1949) czy też „Sprawa do załatwienia" Jana Rybkowskiego (1954). Leon Jeannot zrealizował „Człowieka z M3" z Bogumiłem Kobielą w tytułowej roli.

Scenarzyści zajęli się tematem, który mógł wydawać się już bardzo wyeksploatowany. Tytuł „Lawina" miał nawiązywać do splotu przypadków, które spadają na małżeństwo Filikiewiczów. Dla zachowania pełnej wiarygodności autorzy scenariusza konsultowali się z mecenas Schayer-Jerzmanowską.

Pierwotna wersja znacznie różniła się od tej zrealizowanej. W scenopisie ojciec Lusi ma problemy z fiskusem.

„– To dobrze. Zostajecie tu.

– Dlaczego? – spytała Lusia żałośnie.

– Jeszcze nie wiecie? – zrobił pauzę dramatyczną. – Domiar.

– (...) Na ile cię skaleczyli? – spytała Lusia cicho.

– Szkoda mówić. Tylko to ocaleje – pokazał na graty – jeżeli dobrze przypilnujesz".

Domiar. Skuteczny i sprawdzony oręż peerelowskiego aparatu w walce z prywatną inicjatywą. Żaden z cenzorów nie przepuściłby słowa „domiar". Scenarzyści zastąpili go słowem „pożar". Dalszą konsekwencją była zmiana tytułu. „Uznaliśmy, że nie zapowiada on dość jasno gatunku. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na »Nie ma róży bez ognia«, co lepiej wyraża purnonsensowy charakter akcji" – mówił reżyser w wywiadzie dla „Filmowego Serwisu Prasowego". Po premierze wielu recenzentów nie potrafiło powiązać surrealistycznego tytułu ze spaleniem domu, na którego zgliszczach miała powstać nowa szklarnia do hodowli róż. „Aby naszą opowieść uprawdopodobnić, »Nie ma róży bez ognia« realizowaliśmy wyłącznie we wnętrzach i plenerach naturalnych, niemal w ogóle bez dekoracji: nawet kryształy, które w ataku furii tłucze Fedorowicz, są prawdziwymi, wybrakowanymi »odrzutami« produkcyjnymi, podczas gdy zwykle sporządza się w takich przypadkach imitacje z... cukru".

Odstąpcie mi pięciu matołów

Niektóre postacie w scenopisie „Lawiny" dość znacznie różniły się od tych, które znamy z „Nie ma róży bez ognia". „Bardzo dobrze, dostatecznie" – słyszymy z ust dyrektora szkoły, którego zagrał Wojciech Siemion. To pedagog z zawodu i powołania, o łagodnym usposobieniu. Jego pierwowzór sportretowany w „Lawinie" nie był chlubą resortu oświaty. Wzywa Filikiewicza i wyznaje mu z rozbrajającą szczerością: „Trochę was... no wiecie... odciążę. Bo mnie jako dyrektorowi to niezręcznie jest proponować, a rodzice przychodzą zawsze do nauczycieli, a nie do dyrektora, więc?

– Więc? – powtórzyłem, starając się zrozumieć.

– Więc odstąpcie mi, kolego, część swoich korepetycji. Pięciu, sześciu mi absolutnie wystarczy. (...) Dajcie mi pięciu matołów matematycznych, ja wam dam jednego tumana z polskiego, takiego na kilka miesięcy. Murowany. No jak?

– Panie dyrektorze (...) ja nie mam żadnych korepetycji... ani jednej.

Dyrektor wstał. Rzucił na mnie zimne spojrzenie.

– Dziękuję wam, kolego, za rozmowę. Będę ją pamiętał".

Mało przyjemnym typem jest hochsztapler Jerzy Dąbczak. W tekście „Lawiny" czytamy o nim: „Wstał. Zrobił kilka ruchów gimnastycznych, naprężył mięśnie, z kieszeni płaszcza wyjął coś w rodzaju pałki gumowej i demonstracyjnie włożył go sobie za pasek. Wychodząc jeszcze od niechcenia uderzył we framugę drzwi wyraźnie wyćwiczonym ciosem karate". W jednym z dialogów słyszymy: „Ma jakieś legitymacje. Pracuje społecznie. Poza tym honorowy krwiodawca".

Gumowa pałka i płaszcz to atrybuty „aktywu robotniczego", który pacyfikował studentów w 1968 roku w okolicach Uniwersytetu Warszawskiego. Legitymacje. Praca społeczna... Pierwsze wcielenie Dąbczaka zdradza przynależność do ORMO i pracę na rzecz resortu z ulicy Rakowieckiej. Po zmianach w scenariuszu, za sprawą nieprzeciętnego talentu Dobrowolskiego, Dąbczak pozostał nadal kombinatorem. Tyle że na swój bezczelny sposób sympatycznym, realizującym szwindle z wdziękiem i finezją daleką od pałkarskich odruchów. Nie sposób potępiać faceta rzucającego na każdym kroku: „Yogi-ba-boo, brawo Jaś" czy słynne „małe Miki", które weszło na stałe do języka potocznego. Własnym, nieco surrealistycznym humorem Dobrowolski „uszlachetnił" postać. Zgodnie z zamierzeniami reżysera Dąbczak miał stanowić przestrogę, jak łatwo hochsztapler radzi sobie z absurdem przepisów mieszkaniowych i, co gorsza, robi to w majestacie prawa. Wiesław Gołas odgrywający zniewieściałego oszusta nadał postaci groteskowy wymiar. W filmie nie zobaczymy sceny dyktanda w szkole. By nie splamić własnego sumienia pisaniem donosu na Dąbczaka, Filikiewicz dyktuje uczniom: „Lokatorzy... wykrzyknik..., wzywam do ostrego protestu... do naszego bloku wprowadził się notoryczny alkoholik... dla ułatwienia wam powiem: alkoholik przez samo »h«. Proszę posłuchać dziś w nocy...

– Posłuchać »ce ha«? – spytał Koperczak.

– Tak".

Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Anonimy trafią do jego własnej teczki u administratora, który kolekcjonuje je jako przejaw „więzi z masami" lub „dialog ze społeczeństwem". Bareja zrezygnował z kłótni z Zenkiem zablokowanym w stojącej między piętrami windzie. Dąbczak błyszczy nie tylko znajomością prawa mieszkaniowego, ale także kodeksu rodzinnego: „– Lusia mnie specjalnie nie obchodzi, ale z czystej życzliwości ci radzę, jej też nie ruszaj.

– Lusia to co innego!

– Bić Lusię w świetle przepisów to mogę tylko ja. I nikt się w to nie będzie wtrącać, bo to są nasze sprawy wewnętrznomałżeńskie. Co innego, gdybym był pijany. Dopiero wtedy można by mnie podciągnąć pod paragraf. Lusia! – krzyknął. – Już się uspokoił. Możesz! Lusia stojąca na dole włączyła windę za pomocą specjalnego hebla. Zenek pojechał do góry (...)".

Zmiany w scenariuszu i talent Stanisława Tyma ożywiły postać Zenka, narzeczonego Lusi. Dzięki niemu dowiemy się, że tom „Kapitału" Karola Marksa jest idealnym sejfem na nauczycielskie oszczędności, a uszkodzone drzwi można zastąpić identycznymi, jeśli tylko w pobliżu jest jakaś budowa. Dla inteligentnego inaczej strażnika (Jan Himilsbach) przyglądanie się ich wynoszeniu z placu budowy było świetną formą rozrywki w nudnej pracy.

Bareja, fan amerykańskiej komedii lat 20., rozbudował sceny zmagań Filikiewicza ze złośliwością przedmiotów martwych w nowym mieszkaniu. „Mimo gotowego scenariusza wiele improwizowaliśmy. Uczestniczył w realizacji wyjątkowo inteligentny zespół, toteż na planie rodziły się wciąż nowe pomysły, »na gorąco« budowaliśmy nowe sytuacje i dialogi. »Nie ma róży bez ognia« jest popisem aktorskim Jacka Fedorowicza. Ten świetny aktor, wyjątkowo sprawny i bardzo ofiarny, całkowicie żył rolą, nie korzystając niemal, mimo ryzyka, z pomocy dublerów. Uważam, że ma szczególne predyspozycje do ról burleskowych" – mówił Bareja w wywiadzie dla „Filmowego Serwisu Prasowego" w grudniu 1974 roku.

Sceny z windą oraz na dachu nieodparcie kojarzą się z klasycznymi komediami Harolda Lloyda i Bustera Keatona z lat 20. Realizowane były w jednym z bloków na Żoliborzu. „Z windą »walczyłem« na zmianę z kaskaderem. W scenie wciągania na linie lodówki był natomiast tylko kaskader, o co miałem pretensję, bo zrobiłbym to sam bez trudu. Na dachu byłem bez kaskadera, z tym, że pod sobą nie miałem całych dziesięciu pięter" – wspomina Jacek Fedorowicz, który do dziś wyróżnia się sprawnością fizyczną i startuje w maratonach.

Siedemnaście stron i ani przecinka więcej

Po premierze „Nie ma róży bez ognia" Bareja był daleki od euforii: „Dotychczasowe rezultaty nie satysfakcjonują nas jeszcze, ale próbujemy dojść do własnego odrębnego stylu komediowego... Chodzi nam o współczesną wersję burleski, taką, w której można będzie posłużyć się najnowocześniejszym sprzętem – nawet gigantycznymi koparkami, buldożerami, kombajnami. Jest to przedsięwzięcie niezmiernie trudne technicznie, ale – ponieważ na wszystko są sposoby – mam nadzieję, że kiedyś uda nam się zrealizować film tego typu tak sprawnie, jak robili to Amerykanie 50 lat temu". W realiach PRL realizacja zamierzeń Barei nie była możliwa.

Od ukończenia studiów minęły dwie dekady. W tym czasie Bareja zdążył zrealizować sześć filmów długometrażowych oraz ośmioodcinkowy serial telewizyjny. Temat pisemnej pracy teoretycznej złożonej u promotora Janusza Morgensterna, prywatnie kolegi ze studiów, brzmiał: „Zagadnienia realizacji filmów z ukrytej kamery, stanowiących część telewizyjnych programów rozrywkowych". Czytamy w niej: „Jako pierwszy w Polsce realizował telewizyjne filmy z ukrytą kamerą Jerzy Gruza. Były to telewizyjne programy rozrywkowe, które prowadził Jacek Fedorowicz. W roku 1972, korzystając z ich doświadczeń, nakręciłem wspólnie z Fedorowiczem 12 filmów tego typu, autorem zdjęć był mający już doświadczenie w tym gatunku filmowym operator TV Paweł Minkiewicz.

W pracy zostało opisanych kilka zrealizowanych pomysłów, między innymi budka telefoniczna ze specjalnie spreparowaną żelazną klamką umocowaną za pomocą elektromagnesu". Dalej następuje opis rozwiązań technicznych pułapek czyhających na niczego nieświadomych, przypadkowych „aktorów". Spóźnione działania edukacyjne zbiegły się w czasie z realizacją siódmego filmu długometrażowego. Nie było czasu na rozpisywanie się. „Jaka jest minimalna objętość pracy?" – zapytał Bareja w dziekanacie uczelni. „Siedemnaście stron" – brzmiała odpowiedź. Praca liczy dokładnie siedemnaście stron i ani przecinka więcej. Zasady uczelni zostały spełnione, choć czytający bez trudu odnajdzie ślad „cięcia" na końcu tekstu. Po złożeniu debiutanckiego „Męża swojej żony" jako filmu dyplomowego i zdaniu egzaminu magisterskiego na ocenę dobrą 24 kwietnia 1974 roku Stanisław Bareja uzyskał tytuł magistra sztuki na Wydziale Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi.

Kolaudacja „Nie ma róży bez ognia" odbyła się 17 czerwca 1974 roku. Wśród obecnych byli Wanda Jakubowska, Tadeusz Konwicki i Jacek Fedorowicz. Tradycyjnie już padły zarzuty w rodzaju „większość dowcipów to dowcipy z brodą". Znacznie większy ciężar gatunkowy miała sugestia, że film nie spełnia wymagań stawianych „komedii socjalistycznej alias komedii ludowej". Punktem odniesienia była produkcja „Sami swoi" Sylwestra Chęcińskiego. Oceniono, że w filmie został zmarnowany talent Fedorowicza. Jakubowska: „Reżyser, angażując cały tłum dobrych aktorów, nie wydobył z nich komizmu".

Głos zabrał Aleksander Ścibor-Rylski: „(...) Mówi się o tym, że tym razem film się nie udał, mówi się o tym, że schlebia on drobnomieszczańskim gustom, a potem tłumy walą na film... Będąc producentem państwowym, nie odważyłbym się lekceważyć pewnych zjawisk, jakie są związane z filmami Barei". Ścibor-Rylski wypunktował pewne niedociągnięcia filmu związane z sekwencjami gagów: „jest to najbardziej prymitywny rodzaj humoru i niezbyt zręcznie te sceny zostały wykonane".

Scenarzysta konkludował: „Jeśli chodzi o reakcję publiczności, to zobaczymy, jakie będziemy mieli za rok wyniki ekonomiczne, bo do tej pory zawsze rację miał Bareja". Ten zaś bronił filmu: „Nie można atakować filmów za to, że mają powodzenie. W moich filmach staram się na ogół poruszać sprawy, które dręczą nasze społeczeństwo, które są dla ludzi ważne i to jest powodem, że filmy te cieszą się powodzeniem... Jeżeli o sprawach mieszkaniowych mówi się w Sejmie, jeżeli tej sprawie jest poświęcone posiedzenie Komitetu Centralnego, to na pewno sprawa jest ważna i dlatego wydaje mi się, że film wyszedł naprzeciw tym społecznym potrzebom i życzeniom (...) należę do tych reżyserów, którzy takie gagi bardzo lubią, są one wyprowadzone z burleski i w gruncie rzeczy mam głębokie przekonanie, że na stosowaniu takich chwytów polega prawdziwa komedia".

Na ekrany kin film trafił 25 grudnia 1974 roku. Ton recenzji się nie zmienił. Znów powtarzano po raz n-ty wyświechtane frazesy o przedwojennych gagach. „Ekspertka" z „Głosu Robotniczego" pisała: „Film Barei nie tylko nie wnosi tu absolutnie niczego nowego, lecz jeszcze posługuje się utartymi szablonami w sposobie budowania postaci i pokazywania ich »racji«. Jakże świeży i bezpretensjonalny przy tej komedii zrealizowanej w roku 1974 wydaje się niespełna dwudziestoletni »Skarb«!".

„Tytuł filmu nic nie znaczy, ponieważ jest czystym nonsensem wynikłym z pomieszania dwóch różnych przysłów. Co najwyżej sygnalizuje, że i sama komedia przynosi absolutne pomieszanie z poplątaniem. W każdej dziedzinie – gatunku filmowego, akcji, gry aktorskiej" – błyszczał przenikliwością umysłu dziennikarz „Gazety Poznańskiej" Zdzisław Beryt, z pasją atakujący reżysera od chwili jego debiutu.

„Zebrano tu niemal całą naszą czołówkę komediową – Jacek Fedorowicz, Jerzy Dobrowolski, Mieczysław Czechowicz, Wiesław Gołas, Jan Kobuszewski, Wojciech Pokora, Bohdan Łazuka, Jan Himilsbach i inni. To wystarczy, by ten głupiutki film miał powodzenie" – wyrokował Tadeusz Wiącek z kieleckiego „Słowa Ludu", który film oglądał na jednym z przedpremierowych pokazów dla dziennikarzy. Autor nie dociekał, dlaczego najlepsi aktorzy tak chętnie pracowali z reżyserem „głupiutkich filmów".

Źle pisać o Barei

Film obejrzało około trzech milionów osób w Polsce i dziewięciu w innych krajach. Zgrzytanie zębów krytyki nie zagłuszyło szelestu banknotów, pochodzących z kinowych kas: 16 milionów złotych plus wpływy z dewizowych licencji. Działo się to w czasie, gdy wiele filmów zrealizowanych pod ochronnym parasolem państwa nie było w stanie nawet pokryć kosztów produkcji. Podczas kolaudacji filmy Barei zaliczano do najniższej kategorii artystycznej, co ujemnie odbijało się także na honorarium dla reżysera. Pieniądze w kinematografii PRL to wciąż temat tabu. Pośród reżyserów byli równi i równiejsi. Powodzenie ich filmów wśród widzów oraz komercyjny sukces, jaki odniosły, nie były proporcjonalne do wynagrodzenia. W kraju z kinematografią działającą zgodnie z zasadami wolnego rynku Bareja byłby milionerem. Po premierze „Nie ma róży bez ognia" zadziałał mechanizm niszczenia twórcy przez tzw. autorytety. Słabe i mocne strony komedii nie miały żadnego znaczenia. Nic tak nie wyostrza krytycyzmu, jak własne nieczyste sumienie. Do dobrego tonu należało pisać źle o Barei.

W podsumowaniu polskiej produkcji filmowej w „Małym roczniku filmowym 1974" czytamy opinię Andrzeja Ochalskiego. „Niewesoła, prymitywna w stylu prezentowanego komizmu i nieudolna w wykonaniu, komedia Barei – żerująca na realnych problemach (kłopoty mieszkaniowe) i przez to uzurpująca sobie prawo do miana satyry społecznej – stanowi naturalny pomost do ostatniej grupy filmów, które łączy wprawdzie jedna tylko przyczyna: usiłują mianowicie udawać coś, czym nie są, przy czym wysiłki te nie przekraczają bardzo obniżonego pułapu sprawności realizatorskiej. Co może dziwić, gdyż firmują te utwory znani, sprawdzeni reżyserzy i scenarzyści". Realizując swoje filmy, Bareja i tak był skazany na podobne opinie wygłaszane przez jajogłowych ekspertów. Nie miał innego wyjścia, jak robić filmy coraz lepsze i nie czytać recenzji. Jak powiedział kierownik sali w „Brunecie wieczorową porą": „Praktycznie, mianowicie, tu wyjścia tyłem teoretycznie nie ma".

Fragment książki Macieja Replewicza, „Oczko się odlepiło temu misiu... Biografia Stanisława Barei", wydanej przez Wydawnictwo Fronda

Śródtytuły pochodzą od redakcji

W 1973 roku Stanisław Bareja i Jacek Fedorowicz rozpoczęli prace nad piątym wspólnym scenariuszem filmowym i drugim, który udało się zekranizować. Fedorowicz wspomina: „Byliśmy do tej instytucji zrażeni po doświadczeniach z programem TV Warszawa w programie V". W scenariuszu komedii noszącym pierwotnie tytuł „Lawina" wyeksponowane zostały nonsensy prawa mieszkaniowego, łaskawszego dla kombinatorów pokroju Dąbczaka niż dla uczciwych obywateli. Problem mieszkaniowy pojawiał się w polskiej komedii od pierwszych powojennych lat w takich filmach, jak „Skarb" Leonarda Buczkowskiego (1949) czy też „Sprawa do załatwienia" Jana Rybkowskiego (1954). Leon Jeannot zrealizował „Człowieka z M3" z Bogumiłem Kobielą w tytułowej roli.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
„Civil War” Alexa Garlanda to filmowa przestroga dla USA przed wojną domową