Bogusław Chrabota: Gdyby traktat ryski negocjowali ludzie Marszałka...

Ci znad Berezyny mieli po prostu pecha. W trakcie kończących wojnę polsko-bolszewicką rokowań ryskich kierowana przez zaprzysięgłych endeków polska delegacja robiła wszystko, by „uchronić" kraj przed lansowaną przez Piłsudskiego koncepcją państwa federacyjnego.

Aktualizacja: 05.11.2017 14:11 Publikacja: 03.11.2017 16:00

Bogusław Chrabota: Gdyby traktat ryski negocjowali ludzie Marszałka...

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

Stanisław Grabski i Jan Dąbski, bo to oni stali na czele delegacji odrodzonej Biało-Czerwonej, przede wszystkim nie wierzyli w przetrwanie bolszewickiej Rosji. Z jednej strony wieszczyli więc zamachowcom Lenina rychły upadek, z drugiej obawiali się kłopotów, jakich mogą w przyszłości przysporzyć narody – ich zdaniem – „niehistoryczne", czyli Białorusini i Ukraińcy. Stawiali na ich szybką polonizację na terenach inkorporowanych do Rzeczpospolitej i rusyfikację w fikcyjnej demokratycznej Rosji przyszłości. Dlatego jednostronnie zrzekli się praw do Mińska i odbitych przez Dowbora-Muśnickiego terenów na zachód od Berezyny, gdzie polski żywioł, mimo że mniejszościowy, był dostatecznie mocny, by przetrwać.

Ale ci sami endecy nie chcieli dostrzec, że tam zdążyło się już coś ważnego wydarzyć, że przez wszystkie te lata politycznego poruszenia, jakimi był okres wojny światowej, a potem długie miesiące wojny z bolszewikami zagotował się kocioł z polskim patriotyzmem, a cała ta polska i katolicka społeczność dyszała nadzieją, wyśpiewywała jak mogła najpiękniej przez lata głęboko skrywaną i cudem ochronioną najgłębszą miłość do ojczyzny. Przyjście polskich żołnierzy, śmiałe zdobycie przez Dowbora Bobrujska, biało-czerwone flagi w miasteczku, język Mickiewicza, który nagle wtargnął do szkół, wszystko to uskrzydliło Polaków, obudziło narodową dumę, osobiste plany, zmobilizowało do rzeczy słusznych i wielkich. I nagle hiobowa wieść, że wrócą znienawidzeni „czerwoni" i rozpacz, i rwanie włosów z głowy. „Jak można było tak nas zdradzić?" – pytali patrioci po wysłuchaniu mińskiego werdyktu. „Przecież zdążyliśmy już się ujawnić, dobrać ruskim do skóry, teraz albo ucieczka, albo nadzieja, że reżim oszczędzi".

Okazało się, że oszczędzić nie miał jednak zamiaru. Sowieci przyszli i zaczęli od rozstrzeliwania najbardziej zdeklarowanych polskich patriotów. Pomagali im białoruscy sąsiedzi, fanatycy prawosławia, świetnie ukryci wywiadowcy. Potem mamiono przez kilka lat lokalną społeczność jakąś formą autonomii. Powstały tzw. polrajony, „Dzierżyńszczyzna" na Białorusi i „Marchlewszczyzna" na Wołyniu. Wydrukowano kilka poprawnych politycznie podręczników, utrzymano język polski, ale te sowieckie chimery miały bardzo krótki żywot. Już w głowach inżynierów robotniczej ojczyzny czaiła się kolektywizacja, walka z kułakami i wywózka na Syberię. „Polrajony" zaczęto likwidować w drugiej połowie lat 30., najpierw „Marchlewszczyznę", potem „Dzierżyńszczyznę". Na koniec w zaściankach i miasteczkach pojawiły się drużyny „czerezwyczajki", by jednych rozstrzelać na miejscu, drugich przeznaczyć do więziennych katowni, a resztę zapakować na bydlęce wagony i wywieźć daleko, gdzie oko nie widziało, ucho nie słyszało, na zlodowaciałą syberyjską tundrę i do ziemnych nor rytych w zmarzłym stepie północnego Kazachstanu.

Akcja „antypolska" NKWD kosztowała życie ponad 100 tysięcy Polaków. Anders i Berling zbierali ocalonych do swych fantomowych armii ledwie kilka lat później. Ci, co zostali, w zrujnowanych zaściankach posępnie liczyli pojedyncze domy i puchnące w szwach cmentarze. Po polsku bali się nawet mówić, ruszczyli się na wyścigi, wżeniali w sowieckie rodziny, zmieniali nazwiska. Albo głodowali na stepach, zapełniając krok po kroku ciałami skromne groby epoki Stalina.

Tak. Mieli historycznego pecha. Gdyby w tym 1921 roku naprzeciw sowieckiej delegacji stanęli nie endecy, ale ludzie Piłsudskiego, holokaust polskich Kresów nie dopełniłby się tak łatwo. Bolszewicy byli zmęczeni i wykrwawieni. Wciąż trwała wojna domowa. Biali byli jeszcze w sile. Na północy hasali interwenci, w środkowej Azji Basmacze. Krwawy baron von Ungern-Sternberg w Mongolii. A Piłsudski miał sojuszników. Prócz najważniejszego – chaosu – również Petlurę i jego wojsko. Gdyby to więc on kontrolował Mińsk, historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Czy jednak wymyślona przez niego federacja miałaby szanse na powodzenie? Czy wytrzymałaby wewnętrzne napięcia rodzących się nacjonalizmów? Czy potrafilibyśmy się z sobą dogadać? Zbudować jak Jagiellonowie Rzeczpospolitą wielu zgodnie żyjących narodów? To chyba utopia, choć o tym akurat, o szansach takiego projektu i możliwości uratowania Kresów, nie dowiemy się nigdy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Stanisław Grabski i Jan Dąbski, bo to oni stali na czele delegacji odrodzonej Biało-Czerwonej, przede wszystkim nie wierzyli w przetrwanie bolszewickiej Rosji. Z jednej strony wieszczyli więc zamachowcom Lenina rychły upadek, z drugiej obawiali się kłopotów, jakich mogą w przyszłości przysporzyć narody – ich zdaniem – „niehistoryczne", czyli Białorusini i Ukraińcy. Stawiali na ich szybką polonizację na terenach inkorporowanych do Rzeczpospolitej i rusyfikację w fikcyjnej demokratycznej Rosji przyszłości. Dlatego jednostronnie zrzekli się praw do Mińska i odbitych przez Dowbora-Muśnickiego terenów na zachód od Berezyny, gdzie polski żywioł, mimo że mniejszościowy, był dostatecznie mocny, by przetrwać.

Pozostało 85% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów