Był już wcześniej z „Demonem" na wielkim przeglądzie w Toronto. Zostały zdjęcia zza oceanu: Marcin Wrona na tle pomarańczowego napisu „tiff", jak zawsze: czarne spodnie, czarny T-shirt, skórzana kurtka, ciemne okulary. Ale są i takie fotografie: z żoną Olgą w restauracji, w samochodzie. Miał powody do radości. Przywiózł z Toronto bardzo dobre recenzje. „Mądry i stylowy", „Perfekcyjnie zrealizowany", „Inny niż wszystkie" – pisali o „Demonie" krytycy najpoważniejszych gazet. W kuluarach festiwalowych mówiło się, że trzeba zobaczyć „polski horror".
W Gdyni „Demon" po raz pierwszy zmierzył się z rodzimymi widzami. Wrona wrzucał na Facebooka dobre recenzje, uczestniczył w kolejnych pokazach. W tamten piątek przyszedł wieczorem na bankiet TVN. Wiedział już, że nie dostał żadnej nagrody. Ale gdyby każdy artysta po takiej wiadomości miał odbierać sobie życie, świat zostałby ogołocony z talentów. Więc dlaczego?
Miał 42 lata. I był w takim momencie, w którym wszystko zaczęło się stabilizować. To prawda, był potwornie zapracowany. Ale wydawało się, że ma przed sobą dobry czas. Rozpędzał się. Wreszcie, bo życiowy sukces nie przyszedł mu łatwo. Kiedyś powiedział mi: – Gdybym wychowywał się w Warszawie, pewnie miałbym już większy dorobek. Ale ja byłem chłopakiem z małego miasteczka, z marzeniami na wyrost. Do wszystkiego dochodziłem powoli, małymi krokami.