Ten i kilka podobnych obrazów stają mi przed oczami za każdym razem, kiedy słyszę frazę „koniec chrześcijańskiego świata". Chrystianizm był i się zmył – mówią od pewnego czasu chrześcijańscy publicyści i myśliciele. Najpierw z żalem, chwilę później ze stoicką akceptacją dla praw rządzących światem i historią, a ostatnio nawet z radością oraz ulgą. Ta ostatnia tonacja zabrzmiała zaledwie kilka tygodni temu w wykładzie, jaki w Rzymie, na Uniwersytecie Angelicum, wygłosiła francuska filozof Chantal Delsol. Chrześcijaństwo im bardziej będzie niewidzialne, publicznie dyskretne, tym lepiej – stwierdziła katolicka myślicielka. Mówiła w tonie niby dobrze znanym, ale – może ze względu na miejsce, w którym padły te słowa, i rangę osoby, która je wygłosiła – szokującym. Oto z samej sceny, centrum balowej sali, Wiecznego Miasta, odzywa się wezwanie do resztek ucztujących: rozejść się. Czas zamknąć bankiet publicznej obecności chrześcijaństwa. Przenieść się do zacisza swoich serc i mieszkań.




Delsol mówiła o cywilizacji chrześcijańskiej raczej jak o muzeum niż balu. Miejscu, w którym formy przeszłości dawno zastygły i nie można ich dotykać, żeby przypadkiem nie popsuć eksponatu. Żadna z tych metafor nie oddaje do końca istoty sprawy. Bardziej niż balem czy muzeum chrystianizm jest szpitalem polowym. Tłumaczy prawdy wiary na język prawa, polityki, sztuki czy muzyki, jak farmaceuci mieszają ze sobą kwasy i chlorki, tworząc leki, a lekarze dobierając odpowiednią terapię. Abstrakcyjne reguły chemii i teologii, moralności i biologii przekładają na język konkretnych działań. Kroków, jakie należy podjąć, żeby uzdrowić ciało i duszę.

Za szpitalnym porównaniem przemawia coś jeszcze. Gromadzące się wokół gmachu cywilizacji chrześcijańskiej tłumy chorych. Pozostają na zewnątrz, ale jakaś niewytłumaczalna nadzieja ciągnie ich do środka. Jednym z najsłynniejszych myślicieli – celebrytów ostatnich lat – jest Jordan Peterson. Psycholog, który choć sam jest niewierzący, starając się wytłumaczyć działanie ludzkiej psychiki i rolę, jaką symbole odgrywają w życiu człowieka, doprowadził do nawrócenia się wielu osób na chrześcijaństwo. Z kolei jednym z najważniejszych wydarzeń wydawniczych w świecie anglosaskim zeszłego roku była książka „Dominion" Toma Hollanda. Rzecz o tym, jak śmierć Chrystusa na krzyżu wywróciła do góry nogami cały porządek cywilizacji zachodniej. O tym, że chrześcijaństwo jest jak woda, w której wszyscy pływamy. Tak wszechobecne, że aż nie da się go dostrzec. Skalę jego wpływu na nasze życie poznamy dopiero wtedy, kiedy wyschnie akwen Zachodu. Holland, podobnie jak Peterson, jest (a na pewno był, pisząc „Dominion") niewierzący.

Chrystianizmu bronią dziś głównie ci, którzy pozostają na zewnątrz Kościoła. Kieruje ich ku niemu głód, którego pensjonariusze Domu Cywilizacyjnej Starości nie są w stanie poczuć. Może więc dobrze, żeby chociaż spróbowali go dostrzec. Przekonać się, że ogłaszając nieuchronny koniec widzialnego chrześcijaństwa, robią naraz dwie rzeczy, do których nie mają prawa. Po pierwsze, traktują siebie jako właścicieli cywilizacji, której pozostają, owszem, spadkobiercami, ale już nie właścicielami. Co najwyżej została im ona przekazana w wieczyste posiadanie. A po drugie, wykonują lekką ręką gest, którego gatunkowej wagi nawet się nie domyślają. Kierowani własnym samopoczuciem apelują o likwidację całego szpitala. Ignorując gromadzące się wokół niego tłumy chorych.