Reklama

Anthony Hopkins, czyli oskarowa bestia

Fajnie jest zdobyć Oscara czy otrzymać tytuł szlachecki, ale potem budzisz się następnego ranka i nic się nie zmienia. Wciąż jesteś śmiertelny – mówi Anthony Hopkins.

Publikacja: 21.05.2021 10:00

Anthony Hopkins w swojej oscarowej roli w filmie „Ojciec”, który od 21 maja jest do obejrzenia w pol

Anthony Hopkins w swojej oscarowej roli w filmie „Ojciec”, który od 21 maja jest do obejrzenia w polskich kinach

Foto: BEW

Kiedy w Los Angeles Joaquin Phoenix odczytywał jego nazwisko jako laureata Oscara za rolę pierwszoplanową, Anthony Hopkins spał spokojnie w swoim domu w Walii. Nie spodziewał się statuetki. Wszyscy byli pewni, że dostanie ją pośmiertnie Chadwick Boseman, który stworzył energetyczną kreację w „Ma Rainey: Matka bluesa". Ale członkowie Akademii mieli rację: w „Ojcu" Anthony Hopkins wspiął się na wyżyny sztuki aktorskiej.

Ten film jest nieprzewidywalny jak umysł człowieka wpadającego w demencję. Jego bohater był kiedyś świetnym facetem. Inteligentem. Zdradza to londyńskie mieszkanie w starym stylu. Obrazy na ścianach, książki, pianino z rozłożonymi nutami. Szachy na stoliku. Zdradza to też jego sposób ubrania i wysławiania się. Ale teraz córka wpada do niego z niepokojem. Pewnie nie odbierał telefonu, a on siedzi w fotelu i słucha muzyki. Właśnie wyrzucił kolejną opiekunkę. Nazwał ją dziwką, bo ukradła mu zegarek. Nic to, że zegarek leży pod łóżkiem. Dawno podejrzewał, że go okrada. A w ogóle to nikogo nie potrzebuje. Doskonale daje sobie radę sam. Jest u siebie. W swoim własnym mieszkaniu.

To pierwsze sceny „Ojca". Cholernie prawdziwe. Ilu z nas zna takie sytuacje? Szukanie okularów, oskarżenia, agresja, ale też strach i poczucie samotności bliskiej osoby. Babki, matki, ojca.

W tych pierwszych scenach córka mówi ojcu, że spotkała kogoś, kto stał się dla niej ważny, i chce przenieść się z Londynu do Paryża. Ale potem wszystko zaczyna się zacierać. Florian Zeller, który przeniósł na ekran własną sztukę teatralną, obserwuje bowiem to oczami Anthony'ego. Starzejący się mężczyzna zaczyna żyć we własnym świecie. Czasem kontaktuje. Jeszcze jest w stanie upokorzyć kolejną opiekunkę, której nie chce. Jeszcze potrafi zrozumieć, co dzieje się wokół. Ale coraz częściej jego rzeczywistość zaczyna wyglądać inaczej. Zmienia się mieszkanie, wracają postacie z przeszłości albo inne, trudne do rozpoznania. Jest niepewność, cierpienie, powolne odpływanie świadomości.

Córka ma za sobą nieudane małżeństwo. Chciałaby na nowo ułożyć swój świat. Jak jednak ma zabezpieczyć ojca, który odmawia jakiejkolwiek współpracy, jest coraz bardziej agresywny, nie liczy się w swojej chorobie z niczym i nikim? „Uciekasz jak szczur z tonącego okrętu" – usłyszy od niego. A przecież ona też ma tylko jedno życie.

Reklama
Reklama

Tak naprawdę ten film nie pozostawia wiele nadziei, bo też pozostawić jej nie może. Są tylko chwile lepsze, jaśniejsze. A poza tym tę dwójkę coraz bardziej wciąga otchłań. Świetną rolę tworzy Olivia Colman jako córka. Wtedy, gdy próbuje z ojcem rozmawiać, i wtedy, gdy stoi obok, a jej usta zaczynają drgać, oczy zaś zachodzą mgłą od łez. Przede wszystkim jednak „Ojciec" należy do 83-letniego Anthony'ego Hopkinsa. Łapczywie chwyta chwile spokoju, potem nagle jest pobudzony, wybucha, to znów odpływa gdzieś, pełen lęku.

Aktor to rzemieślnik

Zakochał się w tej roli natychmiast. Pochłonął scenariusz Zellera i Christophera Hamptona, ale miał wtedy podpisany kontrakt na realizację „Dwóch papieży" Fernando Meirellesa. Florian Zeller poczekał. Miał rację. Hopkins dał koncert gry, choć niedawno dziennikarzowi „Screen International" powiedział: – Ostatnie sześć lat były wspaniałe. Pracowałem w Anglii. Z Ianem McKellenem wystąpiłem w „Garderobianym", z Emmą Thompson w „Królu Learze". Wcielając się w Leara, musisz grać. Tu było inaczej. Kręciliśmy w studiu w północno-zachodnim Londynie. Niczego nie udawałem. Ja po prostu jestem tym facetem, a ten facet jest mną, choć mam nadzieję, że nie wpadnę w demencję i będę mógł jeszcze pracować.

Opowiedział też o pierwszym dniu zdjęć: – Pomyślałem, że taki sam był mój ojciec. Niecierpliwy, wybuchowy. Zwłaszcza gdy chorował. Kiedy matka próbowała się nim zajmować, krzyczał. Ta agresja rodziła się z lęku. Zrozumiałem, że znam swojego bohatera. Zresztą sam mam 83 lata. Nie muszę grać starego. Jestem stary. Choć mówiłem cudzymi słowami, byłem sobą. Naprawdę nic trudnego.

Był na ekranie kardynałem Ratzingerem, Richardem Nixonem, Adolfem Hitlerem, Pablem Picasso, Charlesem Dickensem, Icchakiem Rabinem, ekscentrykiem Burtem Munro. Wcielał się w Otella, Quasimodo, Van Helsinga, Tytusa Andronicusa, króla Leara. Grał w produkcjach prestiżowych, a także w wielkich hollywoodzkich hitach w stylu „Thora", „Mission: Impossible", „Maski Zorro", „Beowulfa" czy nawet „Transformersach". Ale zanim Akademia Filmowa uhonorowała go Oscarem za kreację w „Ojcu", miał tylko jedną statuetkę – za rolę superinteligentnego kanibala Hanibala Lectera z „Milczenia owiec".

To artysta o nieprawdopodobnym dorobku, a jednocześnie ma w życiu niemało ciemnych punktów. Pod koniec roku 2020 opublikował na YouTubie filmik, w którym przyznał, że kiedyś zapijał się na śmierć i był na skraju katastrofy, ale od 45 lat jest trzeźwy. Ponad 3 miliony wyświetleń zebrało też nagranie sprzed trzech lat, na którym podryguje jak szaleniec, słuchając trash metalu. A jest też dużo jego filmików z czasu lockdownów. Gra na nich na pianinie, uśmiechając się do kota siedzącego mu na kolanach, albo czyta wiersze. Na TikToku tańczy i wygłupia się jak sztubak.

We wszystkich tych materiałach Anthony Hopkins nie udaje gwiazdy, nie ukrywa zmarszczek. Takiego go też zapamiętałam, gdy podczas któregoś festiwalu w Wenecji robiłam z nim wywiad. Myślałam, że będzie mówił o wielkiej sztuce aktorskiej, o męce wcielania się w innych, przeżywaniu losów, które inaczej nie byłyby mu dostępne. Tymczasem spotkałam zwyczajnego, trochę znużonego starszego pana. Siwe włosy zaczesane do tyłu, koszula w kratę, dżinsowa kurtka.

Reklama
Reklama

– Aktorstwo to rzemiosło jak każde inne – rzucił od razu. – Stawiam się na planie, gram i wracam do domu. Rano, na początku zdjęć, witam się grzecznie ze wszystkimi, ale wieczorem nie biorę udziału w żadnych dyskusjach o tym, jacy jesteśmy cudowni.

To nie była poza. On nie znosi intelektualizowania. Słynie z tego, że opiera się głównie na własnej intuicji, nie cierpi prób. – Długie przygotowania wypompowują z filmu świeżość – mówi. – Kino jest sztuką chwili, nastroju. Setki dubli to katastrofa. Nie uznaję filozofowania. Kiedyś z radością przyjąłem propozycję współpracy ze znakomitym reżyserem. Wtedy zaczął wydzwaniać: „Tony, może zjemy razem lunch i porozmawiamy o scenariuszu?". „Przecież jest bardzo dobry" – odpowiedziałem. „Ale musimy pogadać, zanim wyjdziemy na plan". „Daj spokój, przyjąłem rolę, zagram ją, ty to nakręcisz i gotowe". Był zawiedziony. Dalej zamęczał mnie telefonami. W końcu mnie to znudziło i wycofałem się.

Za to chętnie i szczerze opowiada o życiu. Nie próbuje się wybielać, usprawiedliwiać. Ostro ocenia siebie, ale też innych. Na YouTubie można znaleźć wypowiedzi sprzed kilku lat, na których miażdży swojego asystenta. Płaci mu masę pieniędzy, a on jest kompletnie bezużyteczny. „Mój kot Limbo byłby lepszy" – mówi aktor. Jest w tym bezwzględny, jak zresztą zawsze. Z jego biografii „Światłość i mrok" przygotowanej przez Michaela Feeneya Callana wyłaniała się postać potwora. W swojej recenzji Alicja Hellman napisała: „Będę próbowała o tej książce zapomnieć, bowiem obrzydziła mi Hopkinsa. Nie należy czytać biografii, lepiej chodzić do kina".

Mały nieudacznik

Urodził się w ostatnim dniu 1937 roku, w miasteczku Port Talbot. Ojciec był piekarzem. Anthony nigdy nie chciał przejąć rodzinnego interesu, co ojca zbytnio nie martwiło. „I tak byś sobie nie poradził" – komentował. Bo mały Tony uchodził za przygłupa. W szkole nie dawał sobie rady, nie miał kolegów. Czasem tygodniami do nikogo się nie odzywał. Kiedy skończył 11 lat, ojciec posłał go do szkoły z internatem. Tam też nie było lepiej, więc uciekał w marzenia. Jego wyobraźnią zawładnął Richard Burton, Walijczyk z pochodzenia, gwiazdor Hollywoodu. Jak mógł się z nim porównywać chłopak, który zaczął potem pracować w zakładach metalurgicznych? A jednak zapisał się do walijskiego College of Music and Drama, choć tam kariery nikt mu nie wróżył. Gdy skończył 19 lat, trafił do wojska, gdzie znowu uchodził za niedorajdę. Jedyne, co mu wychodziło, to rozśmieszanie sierżanta.

Ten nieudacznik był jednak uparty. Po skończeniu służby dostał się do Royal Academy of Art. Tam też miał opinię beztalencia i w efekcie wylądował w prowincjonalnych teatrach. Jednak ambicji mu nie brakowało. Jeździł na przesłuchania, aż w 1966 roku znalazł się w londyńskim National Theatre. Podobno kierującego tą sceną Lawrence'a Oliviera zawojował bezczelnością: wyrecytował mu fragment monologu Otella, za który krytyka nie mogła się nachwalić samego mistrza. Olivier w niego uwierzył, otoczył opieką, ale Hopkins w szacownej brytyjskiej instytucji czuł się źle. Zawiódł swojego mistrza: jednego dnia po prostu nie przyszedł na próbę „Makbeta".

– Nie znosiłem tych pompatycznych idiotów celebrujących sztukę – wspomina dzisiaj. – Długi stół, poważne miny, reżyser wygłasza oświadczenie na temat Hamleta albo króla Leara, potem zaczyna się czytanie, każdy chce się pokazać, więc okropnie pogrywa. Żenada. Po tygodniu dusiłem się, aż powiedziałem sobie: „Ani chwili dłużej". Miałem wyrzuty sumienia, bo Olivier we mnie uwierzył, ale nienawidziłem atmosfery świątyni pomieszanej z intrygami z teatralnego bufetu.

Reklama
Reklama

Już jako gwiazdor wracał na scenę, występował w Londynie i na Broadwayu. A gdy sam reżyserował w teatrze, kasował wszystkie próby czytane.

Jeszcze w czasach National Theatre uciekał do telewizji i doczekał się ważnej roli w kinie. W 1968 roku zagrał Ryszarda Lwie Serce w „Lwie w zimie" Anthony'ego Harveya u boku samej Katharine Hepburn. Pamięta jej rady: „Przed kamerą nie musisz nic robić. Zrelaksuj się, a wszystko pójdzie gładko. Masz świetny głos, doskonałą aparycję. Masz tylko być na ekranie". Film dostał siedem nominacji do Oscara, trzy z nich zamieniły się w statuetki. Hopkinsa Akademicy nie wyróżnili, ale udział w takiej produkcji zrobił swoje. Dostawał coraz więcej propozycji. Występował w dziesiątkach telewizyjnych filmów i seriali. Grywał, jak sam mówi, z ciekawości i dla pieniędzy w produkcjach typu „Żony Hollywoodu", ale i ambitnych, jak choćby „Bunkier", gdzie wcielił się w Adolfa Hitlera.

Role w filmach kinowych też się zdarzały: Klaudiusz w „Hamlecie" czy mąż z „Domu lalki". W przejmującym „Człowieku słoniu" wcielił się w doktora Travesa, który dla naukowych celów z jarmarcznej budy osobliwości „wykupuje" człowieka potwornie zdeformowanego przez chorobę. I w końcu to on przywraca nieszczęśliwemu mężczyźnie ludzką godność. „Wierzę, że ma pan coś do powiedzenia. Muszę wiedzieć, co pan czuje i myśli" – mówił do kogoś, z kim na pierwszy rzut oka nie ma kontaktu.

W życiu prywatnym Anthony Hopkins nie miał tyle wrażliwości co na ekranie i wcale tego nie ukrywa. Ożenił się jeszcze w czasach National Theatre. Rok po ślubie Peta Barker urodziła córkę Abigail. Ale on okazał się nieodpowiedzialnym ojcem i mężem. Pił. Znikał na kilka dni z domu, wracał na kacu, awanturował się i pił dalej. Był uzależniony od alkoholu przez 15 lat.

– Przeczołgałem się po dnie – przyznaje bez skrępowania. – Zniszczyłem pierwsze małżeństwo, byłem cholernie złym ojcem, nadwerężyłem zdrowie, od alkoholu upasłem się jak wieprz. Zacząłem tracić kontrolę nad życiem.

Reklama
Reklama

Potem doszła depresja, która czasem nie pozwalała mu wstać z łóżka. Peta pozbawiła go praw rodzicielskich. Na planie „Dobrego ojca" Mike'a Newella, gdzie grał mężczyznę pozbawionego praw do opieki nad synem, podczas kręcenia scen, w których musiał być agresywny w stosunku do dziecka, nerwy puściły mu całkowicie.

Genialny potwór

Wreszcie zadałem sobie pytanie, czy chcę żyć czy umrzeć – mówi. W Stanach dzięki pomocy Anonimowych Alkoholików przestał pić. A w 1991 roku film Jonathana Demme'a „Milczenie owiec" przyniósł mu pierwszego Oscara. – Kiedy agent przysłał mi scenariusz, od razu wiedziałem, że to rola mojego życia – opowiadał niedawno dziennikarzowi „Screen Intrenational". – Nie jestem Lecterem, ale wiem, co ludzi przeraża.

Jako nieprzeciętnie inteligentny morderca-kanibal prowadził grę z młodą agentką FBI, próbującą znaleźć seryjnego zabójcę. Hopkins przeglądał nagrania z Charlesem Mansonem, jako Lecter jak on nie mrugał powiekami. Był groźny, ale w dziwny sposób jego bohater zaskarbił sobie sympatię publiczności. Krytycy pisali, że umie stworzyć portrety ludzi patologicznie złych, kryjących mroczne tajemnice. – Uwielbiam grać bestie – mówi aktor. – Myślę, że w każdym z nas czai się monstrum.

Film dostał pięć Oscarów, Jodie Foster i Hopkins odebrali je za role pierwszoplanowe. A przecież – choć trudno w to uwierzyć – on był na ekranie tylko 16 minut! Dziesięć lat później, razem z Ridleyem Scottem, zrealizowali sequel filmu – „Hannibal". Kolejny raz wcielił się w swojego kanibala w „Czerwonym smoku" Bretta Ratnera, w 2002 roku.

Po „Milczeniu owiec" znalazł się na szczycie. Zagrał m.in. w „Howard's End", „Okruchach życia" i „Picassie. Twórcy i niszczycielu" Jamesa Ivory'ego, w „Kafce" Stevena Soderbergha, „Draculi" Francisa Forda Coppoli, „Dolinie cieni" Davida Attenborough, „Nixonie" i „Aleksandrze" Olivera Stone'a, „Amistad" Stevena Spielberga, „Instynkcie" Iona Turteltauba, „Prawdziwej historii" Rogera Donaldsona, „Dowodzie" Johna Maddena. Wiele jego kreacji staje się wydarzeniami. Gra oszczędnie, ale jest mistrzem w budowaniu psychologii postaci, tworzy na ekranie niepowtarzalny klimat.

Reklama
Reklama

Mówi, że przychodzi mu to coraz łatwiej: – Aktor czerpie z siebie, ale sekret dobrej interpretacji polega nie na tym, co się ujawnia, lecz na tym, co się umiejętnie ukrywa.

Tę receptę niedawno wykorzystał w „Dwóch papieżach" jako Benedykt XVI rozmawiający z kardynałem Bergoglio. Scenarzysta Anthony McCarten sportretował go jako sztywnego, bezkompromisowego przywódcę, który powrót do surowych zasad postrzegał jako najlepszą drogę dla Kościoła zmagającego się z problemami XXI wieku. Hopkins dał mu nie tylko twardy, niemiecki akcent, lecz również coś „ukrytego", co pozwoliło mu na końcu oglądać piłkarski mecz.

83-letni dziś Anthony Hopkins jest w świetnej formie. Od 2003 roku jego trzecią żoną jest Amerykanka Stella Aroyave. W 2000 roku przyjął amerykańskie obywatelstwo, zachował też tytuł szlachecki nadany mu przez królową Elżbietę. Chętnie wraca do Walii, ale nie kryje, że Amerykę uwielbia. Nawiązał kontakt z pierwszą żoną, od czasu do czasu spotyka się z córką, która – jak twierdzi – odziedziczyła po nim czupurność i umiłowanie niezależności. Wrócił też do pasji swojej młodości, do muzyki. Gra na fortepianie, komponuje. – Lubię improwizować – twierdzi. – Kiedyś żona spytała, dlaczego tego nie zapisuję. Zaaranżowała spotkanie z kompozytorem Andre Rieu, który wpuścił mnie do swojego studia, i tak się bawię.

Stella namówiła go również do malowania, pokochał to zajęcie. Czas pandemii spędza w swoich domach w Kalifornii i Walii. Maluje, czyta, codziennie kilka godzin gra na fortepianie, ogląda seriale telewizyjne. Pochłania dokumenty. – Przypominają mi, w jakim dziwnym świecie żyjemy – mówi. Kończy pisać scenariusz. Wraca w nim do rodzinnego Port Talbot. – Bohaterem jest taki niezależny, uparty staruch jak ja – śmieje się Hopkins.

We wrześniu miał kręcić w Pradze film o Nicolasie Wintonie, który w czasie II wojny światowej uratował prawie 700 żydowskich dzieci, ale zdjęcia zostały przełożone na styczeń 2022 roku. – Na razie więc znikam – mówi Anthony Hopkins. – Jestem zaszczepiony i chcę uciec z żoną na wakacje. Ale wrócę!

Kiedy w Los Angeles Joaquin Phoenix odczytywał jego nazwisko jako laureata Oscara za rolę pierwszoplanową, Anthony Hopkins spał spokojnie w swoim domu w Walii. Nie spodziewał się statuetki. Wszyscy byli pewni, że dostanie ją pośmiertnie Chadwick Boseman, który stworzył energetyczną kreację w „Ma Rainey: Matka bluesa". Ale członkowie Akademii mieli rację: w „Ojcu" Anthony Hopkins wspiął się na wyżyny sztuki aktorskiej.

Ten film jest nieprzewidywalny jak umysł człowieka wpadającego w demencję. Jego bohater był kiedyś świetnym facetem. Inteligentem. Zdradza to londyńskie mieszkanie w starym stylu. Obrazy na ścianach, książki, pianino z rozłożonymi nutami. Szachy na stoliku. Zdradza to też jego sposób ubrania i wysławiania się. Ale teraz córka wpada do niego z niepokojem. Pewnie nie odbierał telefonu, a on siedzi w fotelu i słucha muzyki. Właśnie wyrzucił kolejną opiekunkę. Nazwał ją dziwką, bo ukradła mu zegarek. Nic to, że zegarek leży pod łóżkiem. Dawno podejrzewał, że go okrada. A w ogóle to nikogo nie potrzebuje. Doskonale daje sobie radę sam. Jest u siebie. W swoim własnym mieszkaniu.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Reklama
Plus Minus
„The Smashing Machine”: Chleb, igrzyska i anatomia bólu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao uczy cyberodporności
Plus Minus
„Bezcenny pakunek”: Dar od Boga Pociągu Towarowego
Plus Minus
„Tajemniczy pociąg”: Kafka jedzie pociągiem
Plus Minus
„Skarbek”: Porażka agentki
Materiał Promocyjny
Stacje ładowania dla ciężarówek pilnie potrzebne
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Dr Agnieszka Tambor: Kibicuję polskiemu kinu
Materiał Promocyjny
Transformacja energetyczna: Były pytania, czas na odpowiedzi
Reklama
Reklama