Losy głównych bohaterów, granych przez marnujących swe aktorskie talenty Olivię Wilde i Oscara Isaaca, naznaczone są nieszczęściem. Nie byle jakim zresztą! Ich wielka miłość wnet ustępuje miejsca chorobom, samobójstwom, dziecięcym traumom (wciąż nieprzepracowanym), molestowaniom, alkoholizmom i schizofreniom. A to i tak tylko część fatalnych przeciwności, które stają na ich drodze, a następnie wyznaczają równie bolesną ścieżkę przyszłym pokoleniom.

Film Dana Fogelmana, całkiem zdolnego niegdyś scenarzysty, jest istną tragedią (we wszystkich możliwych znaczeniach), w której na swój sposób cierpi chyba każdy, łącznie ze zdezorientowanym widzem. Jakby tego było mało, całość dość niespodziewanie przekształca się w telenowelę, co nieufający swemu odbiorcy reżyser sygnalizuje przeniesieniem akcji z chłodnego Nowego Jorku na słoneczną hiszpańską prowincję, gdzie rozgrywa się romantyczny trójkąt.

Ludzka egzystencja pełna jest niespodzianek – zdaje się przekonywać Fogelman, zaś w celu udowodnienia tej przełomowej tezy korzysta z figury narratora niewiarygodnego, który ma zwodzić widza. Pewnie stąd ten Dylan, mistrz autokreacji, stale mieszający prawdę z fałszem i wymykający się prostym podziałom. To jednak zdecydowanie za mało, by wyciągnąć obraz z otchłani sztampy. Tak się bowiem składa, że jeden utwór ze wspomnianego krążka ma w sobie więcej życia niż wszyscy bohaterowie filmu razem wzięci.

„To właśnie życie", ?reż. Dan Fogelman, prod. USA, dystr. UIP

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95