W moim liceum z okazji Dnia Kobiet wystawiłam spektakl „Śluby panieńskie". Wszystko w prawdziwych kostiumach z prawdziwymi rekwizytami. Wracając do domu, wciąż jeszcze słyszałam te brawa i komplementy – poczucie sukcesu i szczęścia było tak silne, że do dziś pamiętam zapach budzącej się wiosny tamtego dnia. Biegłam, żeby jak najszybciej znaleźć się w naszym mieszkanku niedaleko Starego Miasta i opowiedzieć o swoim pierwszym teatralnym sukcesie.
Nikt się jednak ze mną nie przywitał, moja matka otworzyła drzwi i zaraz zniknęła w pokoju. Pobiegłam za nią, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale uciszyła mnie szybko. Ojciec siedział wsłuchany w Wolną Europę i nawet nie zauważył mojego wejścia. Dziennikarz bardzo podekscytowany mówił coś o tłumach studentów na ulicy i o aresztowaniach. Pisząc to teraz, zdaję sobie sprawę, że wszystko brzmi dzisiaj inaczej. „Tłumy na ulicach" czy nawet „aresztowania" należą do codziennego języka mediów – w komunie jednak samoistne tłumy na ulicach były trudne do wyobrażenia. Tłum to uformowany korowód zadowolonych obywateli, którzy jak 1 maja wiwatowali przed trybunami. Nigdy nie widziałam innych tłumów. Dopiero przy „Dziadach" Dejmka, na które udało mi się wejść kilka razy różnymi podstępami, zobaczyłam i poczułam gorączkę protestów.
Teraz, 8 marca, ruszyły uczelnie. I znowu to zdanie wydaje się zbyt błahe w stosunku do tego, czym był wtedy taki ruch. – To trochę tak, jakby manekiny sklepowe nagle ożyły – powiedziałam kiedyś nastolatce, która próbowała zrozumieć, czym była prawdziwa demonstracja za komuny. Czymś przecież, co nie tylko wymagało odwagi, ale poruszenia w sobie zastygłych obszarów wolności. Czym innym było „nie" wykrzyczane przez wolnych studentów francuskich, a czym innym „nie" młodzieży wyrosłej w systemie zakazów.
Mieszkaliśmy wtedy blisko Krakowskiego Przedmieścia, więc niezauważona przez rodzinę skupioną przy radioodbiorniku cicho wymknęłam się z domu. Pamiętam, że już na wysokości ruchomych schodów, a więc na samym początku Krakowskiego Przedmieścia, ludzie biegli w kierunku kolumny Zygmunta, choć to raczej wyglądało na ucieczkę. Szłam w stronę Uniwersytetu, skąd słychać było skandujący tłum studentów. Pierwszy spontaniczny prawdziwy tłum, jaki w życiu zobaczyłam. Przez pierwsze 15 lat mojego życia taki obraz był trudny do wyobrażenia, bo też nie przedostawał się przez granice nawet w formie fotografii. Kiedy w latach 70. znalazłam się we Francji, to całkiem oniemiałam na widok grupy śpiewającej na ulicy „Hare Kriszna". Uderzali w bębny, szli w swoim rytmie jakby przeciw ulicy. Tak, nawet taki koloryt był dla mnie, mieszkanki demoludów, nie do pomyślenia. Odruchowo szukałam wzrokiem milicji, która na pewno zaraz takich odszczepieńców społecznych weźmie do wozu.
Dlatego ta erupcja wolności na ulicach Warszawy była tak szokująca i tak potrzebna komuś, kto jak ja w tym czasie przeżywał swoją pierwszą młodość. Więc można – choć nie wolno. Więc trzeba – choć nie wolno. Wiedziałam, że w domu zauważyli już moją nieobecność, telefonów komórkowych przecież nie było i nie mieli jak się dowiedzieć, gdzie jestem. Znając mnie, przeczuwali, że poszłam w sam środek wydarzeń, i pewnie tym bardziej byli przerażeni. Na tym wulkanie mogło się wszystko wydarzyć.