Piękny Kościół, którego nie widać w statystykach

Statystyki dotyczące praktyk religijnych nie mówią wszystkiego o stanie wiary w Polsce. A nawet mówią o nim stanowczo za mało. Poza spadającą stopniowo liczbą wiernych mamy jednocześnie prawdziwy boom nowych inicjatyw ewangelizacyjnych i formacyjnych, które zmieniają oblicze Kościoła nad Wisłą.

Aktualizacja: 27.01.2018 11:14 Publikacja: 26.01.2018 00:00

O Światowych Dniach Młodzieży w Polsce słyszał dwa lata temu każdy (na zdjęciu msza w Brzegu). Ale o

O Światowych Dniach Młodzieży w Polsce słyszał dwa lata temu każdy (na zdjęciu msza w Brzegu). Ale ogrom innych pomysłów na formację młodych katolików umyka uwadze mediów, a zatem także widzów, słuchaczy i czytelników

Foto: AFP, Hans Lucas

Czy mając w ręku alarmujące dane o regularnym spadku liczby katolików uczestniczących w niedzielnej liturgii, można sobie pozwolić na optymizm? Czy można zignorować fakt, że w kościelnych ławach robi się coraz luźniej? Przecież ludzi Kościoła nie może nie boleć odejście czy słabość choćby jednego członka tej wspólnoty.

Przede wszystkim, chodzi tu nie tyle o optymizm, ile o przekonanie, że procesy dotyczące wiary i religijności trzeba widzieć w szerszej perspektywie niż jedna dekada. „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?", słyszymy w Ewangelii retoryczne pytanie Jezusa. A w innym miejscu: „Odtąd wielu uczniów Jego się wycofało i już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: »Czyż i wy chcecie odejść?«". Jezus nie mówił: nie zostawiajcie Mnie samego, statystyki są zatrważające. Jeszcze gorzej ze statystycznego punktu widzenia będzie to wyglądało pod krzyżem, gdy świadkami śmierci będą tylko trzy bliskie osoby. Biorąc pod uwagę liczby – duszpasterska porażka.

Abp Grzegorz Ryś (jeszcze jako biskup krakowski) w wywiadzie dla „Więzi" w 2013 roku mówił m.in..: „Niestety, często ulegamy pokusie koncentrowania się na utrzymaniu liczb. Efekt jest taki, że jako Kościół kurczymy się w sposób straszny". A w najnowszym liście pasterskim, poprzedzającym IV Synod Archidiecezji Łódzkiej, pisze: „Nie chodzi o to, byśmy z trwogą pilnowali naszych statystyk, zaklinając je, by nie spadały w zbyt szybkim tempie. Chodzi o to, byśmy wyszli z Ewangelią do świata! Chodzi o doświadczenie wzrostu Ewangelii i Kościoła, a nie o kontrolowane i dostojne «zwijanie się»".

Ktoś jednak powie: zaraz, zaraz, przecież po Zmartwychwstaniu i po zesłaniu Ducha Świętego mieliśmy już masowe nawrócenia, głoszenie z mocą Słowa i trzeba nam patrzeć z tej perspektywy i do niej odnosić współczesne „raporty o stanie wiary". Zgoda, tyle że po pierwsze, do „głoszenia z mocą" trzeba ludzi formować, a nie zadowalać się tłumami w kościołach, a po drugie, masowym nawróceniom pod wpływem głoszonej z mocą Ewangelii towarzyszyło odrzucenie, a nawet prześladowanie wyznawców „nowej drogi". Jest u nas zgoda również na taki scenariusz w pakiecie?

W próbie zrozumienia tego, co dzieje się dzisiaj z Kościołem, trzeba więc brać pod uwagę wszystkie możliwe perspektywy – i samotności pod krzyżem, i wielkiego przebudzenia, i statystycznych porażek, i duszpasterskich sukcesów. W tym miejscu punktem wyjścia są dla nas najnowsze wyniki badań Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, które pokazują, że od lat liczba praktykujących katolików w Polsce powoli, ale jednak systematycznie spada (dane za rok 2016 mówią o średniej 36,7 proc. w skali kraju – z ogromnymi różnicami między poszczególnymi diecezjami). I to jest duże wyzwanie dla całego Kościoła w Polsce. Bo wygląda na to, że proporcje z przypowieści o Dobrym Pasterzu (zostawia 99 owiec, by szukać jednej zaginionej) powoli się odwracają i może się okazać, że będzie trzeba zostawić ciągle liczną (na tle innych krajów), ale jednak mniejszość, by rozejrzeć się za zabłąkaną większością. Problem tylko w tym, czy aby na pewno potrafimy postawić właściwą diagnozę i odpowiedzieć na pytanie, skąd te regularne „ubytki" w kościołach.

Wiadomo mniej więcej, jak odpowiedzieć na pytania o fenomen rosnącej liczby wspólnot życia, ale czy z taką samą pewnością można odpowiedzieć na pytania o przyczyny kryzysów i najczęściej cichych pożegnań z Kościołem? Choć z dziennikarskiego punktu widzenia może to zabrzmieć jak herezja, to jednak coraz bliższy jest mi taki sposób myślenia, w którym odróżnia się fakty od... prawdy. Faktem jest z pewnością malejąca liczba regularnie praktykujących katolików. Ale jaka jest prawda o tej rzeczywistości?

Zbyt prosta diagnostyka

Gdybym był poza Kościołem i miał do niego wrogi lub co najmniej niechętny stosunek, znalazłbym pewnie proste odpowiedzi na pytania o przyczynę pogarszających się statystyk: rozpolitykowani księża, bratający się z jedną czy drugą partią biskupi, bogactwo duchownych, nudne kazania, klerykalizm i lekceważenie wiernych, podwójne życie księży... Lista tradycyjnych odpowiedzi mających wyjaśnić złożone zjawiska, jest oczywiście dłuższa, ale można powiedzieć, że z grubsza sprowadza się właśnie do tych wymienionych haseł (zresztą, używanych nie tylko przez niewierzących). Nie żeby były zupełnie oderwane od rzeczywistości, ale stereotypy mają to do siebie, że wychodząc nawet z prawdziwych jednostkowych przypadków, dokonują uogólnienia na całą grupę czy instytucję, tym samym nie mówiąc o niej nic prawdziwego.

Ponieważ jednak jestem w Kościele, wiem, że odpowiedzi na pytanie o „kryzys statystyk" do prostych nie należą. I bynajmniej nie dlatego, że nie wypada mówić o tym, co trudne, ciemne i nadające się do napiętnowania w kościelnej rodzinie, tylko dlatego, że zbyt wiele dobrego się z tą rodziną przeżyło i zbyt wiele dobra się jej zawdzięcza, żeby ulec urokowi łatwych interpretacji. I znowu – nie oznacza to lekceważenia rzeczywistych przypadków, gdy gorszące i niedające się usprawiedliwić słowa i czyny ludzi Kościoła przyczyniły się do czyjejś decyzji o rozstaniu z nim. To są realne historie, w których liczba możliwych kombinacji odpowiada mniej więcej liczbie zainteresowanych – od prawdziwie grubych spraw, za które w imieniu Kościoła przepraszają kolejni papieże, kiedy wina jest po stronie duchownych czy zaangażowanych w Kościół świeckich, po sytuacje, w której czyjaś niedoskonałość czy nawet grzech staje się pretekstem do usprawiedliwienia własnych grzechów i wyborów życiowych, w tym także zerwania więzi z Kościołem.

Jak w takim razie – skoro to wszystko jest bardziej skomplikowane niż diagnozy dyżurnych krytyków – patrzeć na statystyki pokazujące spadek liczby wiernych uczestniczących w niedzielnej liturgii? I jak to się ma do równoległej tendencji wskazującej na coś zupełnie odwrotnego, czyli niespotykany dotąd nad Wisłą wzrost liczby wspólnot formacyjnych, modlitewnych i ewangelizacyjnych, o których nie przeczytamy na czerwonych czy żółtych paskach w telewizji ani na najbardziej poczytnych portalach internetowych, ale które stanowią codzienność życia Kościoła?

Warto te pytania osadzić w szerszej perspektywie socjologicznej i historycznej. Wydaje się, że jednym z kluczy do zrozumienia zachodzących procesów jest podział na „Kościół ludu" i „Kościół wyboru". To oczywiście tylko pewne modele pojęciowe, tzw. typy idealne, które dla socjologów religii od wielu lat stanowią punkt odniesienia w prowadzonych badaniach.

Termin „Kościół ludu" rozpowszechnili Max Weber i Ernst Troeltsch. O „Kościele wyboru" w kontekście przemian religijnych w Polsce mówił m.in. ks. prof. Władysław Piwowarski, nieżyjący już klasyk polskiej socjologii religii. Pamiętam z jego wykładów na KUL, że prognozowane, a właściwie – jego zdaniem – mające już wówczas miejsce przejście od „Kościoła ludu" do „Kościoła wyboru" było chyba najważniejszą tezą, do której przez cały kurs starał się przekonać swoich studentów. W największym skrócie teza ta sprowadza się do przekonania, że do przeszłości należy już czas, gdy wiarę się „dziedziczyło", a nastały czasy, gdy znowu staje się ona kwestią osobistego przeżycia i wyboru.

Oczywiście podstawowa słabość tego, jak i każdego modelu w socjologii polega na tym, że nie uwzględnia on różnych niuansów i wzajemnego przenikania się poszczególnych wariantów. Osobisty wybór wiary nie musi przecież wykluczać mocnych korzeni i odwrotnie – wychowanie w religijnym ciepełku wcale nie musi wykluczać osobistych decyzji moralnych i religijnych podejmowanych w ciągu życia. Przy całej świadomości, że rzeczywistość jest złożona, można jednak wskazać na dominację jednego lub drugiego modelu oraz na pewne procesy przechodzenia od jednego do drugiego. Prof. Piwowarski, charakteryzując „Kościół ludu" w Polsce, wymieniał takie jego cechy, jak: po pierwsze – integrował wszelkie obszary życia społecznego, był więc swoistą organizacją narodową; po drugie – był masowy, a więc również prowadził duszpasterstwo masowe i ogólne, a mniej indywidualne; po trzecie – był urzędniczo-hierarchiczny, kosztem wspólnotowości, co przejawiało się m.in. klerykalizacją życia kościelnego; po czwarte – był ekspansywny, co polegało na przywiązaniu do masowych demonstracji wiary i swojej pozycji; i po piąte – był opiekuńczy, czyli reprezentował naród i jego potrzeby przed władzami, co miało znaczenie zwłaszcza w okresie zniewolenia.

Nawrócenie pastoralne

Jak to się ma do naszego szukania przyczyn pustoszejących kościołów? Możliwe, że Kościół w Polsce, skupiając się raczej na uspokajających do czasu statystykach, zbyt późno się zorientował, że czasy „Kościoła ludu" należą już raczej do przeszłości – najczęściej w środowiskach większych ośrodków miejskich, ale i coraz bardziej w wiejskich. Odkrycie tego „przeoczenia" to pierwszy krok do tego, co nazywamy dzisiaj tzw. nawróceniem pastoralnym. Pojęcie to wypracowali w 2007 roku w brazylijskiej Aparecidzie biskupi Ameryki Łacińskiej – głównie za sprawą kard. Jorge Bergoglia, dzisiejszego papieża Franciszka, a przy pełnej akceptacji i poparciu ówczesnego, Benedykta XVI (papież Ratzinger już wtedy „Dokument z Aparecidy" nazwał programem reform dla całego Kościoła). W skrócie „nawrócenie pastoralne" sprowadza się do odkrycia i przyjęcia na nowo prawdy, że każdy ochrzczony musi być misjonarzem oraz że dla Kościoła ważny jest nie tylko wzrost liczebny, ale przede wszystkim jakość świadectwa. Bo to autentyczność świadków Chrystusa przyciąga tych, którzy stoją z boku lub zniechęca i oddala tych, którzy stoją na jego progu. Papież Franciszek pod tym pojęciem rozumie „porzucenie wszelkich działań o charakterze konserwującym i zachowawczym, na rzecz działań o charakterze zdecydowanie misyjnym".

Kiedy w 2014 roku prezentowano polskie wydanie „Dokumentu z Aparecidy", obecny na prezentacji abp Rino Fischiella, kierujący Papieską Radą ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji, mówił, że nawrócenie pastoralne rozumie także jako odwrócenie się od biurokracji, przez pryzmat której często postrzegany jest Kościół, aby „stać się znakiem żywej wspólnoty, która głosi Jezusa Chrystusa i żyje nim wewnątrz wspólnoty". I powiedzmy sobie szczerze – to jest ciągle zadanie, przed którym Kościół w Polsce stoi. Nie tyle lecące choćby na łeb na szyję statystyki – one mogą być owocem braku „nawrócenia pastoralnego" – tylko właśnie istniejące ciągle, w różnych miejscach w różnym stopniu, skostniałe, biurokratyczne, a czasem i dworskie zwyczaje, które może zapewniają klimat lodówki lub w najlepszym wypadku atmosferę pałacową, ale z pewnością nie dają poczucia wspólnoty wiary. I jest to problem, który w różnym stopniu dotyka różnych diecezji czy parafii – podobnie jak poszczególne diecezje się różnią, nieraz skrajnie, statystykami dotyczącymi praktyk religijnych.

I żeby było jasne – w „nawróceniu pastoralnym" nie chodzi wyłącznie o biskupów i księży, ale również o grupy parafialne, a przede wszystkim o rodziny. To chyba trochę pomijany w różnych diagnozach wątek, ale przecież to rodzina jest pierwszym i podstawowym środowiskiem, w którym powinna (o ile mowa o rodzinie wierzącej) dojrzewać wiara dzieci. Owszem, wspólnota parafialna może uformować młodych, dojrzewających ludzi, ale to na rodzicach spoczywa pierwszy obowiązek przekazu wiary. Zanim więc ktokolwiek wyciągnie oskarżycielski palec, warto, by zadał sobie uczciwie pytanie, co sam zrobił, by jego dziecko, być może już dzisiaj dorosłe, odkryło w Kościele to, co w nim najważniejsze: wspólnotę wiary oraz przestrzeń łaski i spotkania grzesznika z miłosierdziem Boga. Dalej: czy oskarżając duchownych o „fatalny wpływ na dziecko" (nie zaprzeczam, bywa i tak), bierzemy też pod uwagę wpływ rozwodów na wybory moralne i religijne dzieci i młodzieży? Owszem, czasami właśnie doświadczający dramatów rodzinnych znajdują ratunek w różnych wspólnotach kościelnych, które pomagają przejść przez trudne doświadczenia.

Jak widać, pytania o odpowiedzialność za kryzys wiary i ciche lub głośne pożegnania z Kościołem prędzej czy później wracają do każdego ochrzczonego – od papieża przez biskupów, księży po matkę i ojca, a wreszcie także do młodego człowieka, który w pewnym momencie sam dokonuje wyboru w jedną lub drugą stronę. I sam też jest za ten wybór odpowiedzialny.

Matura z wiary

Problemem jest również kwestia formacji osób przygotowujących się do bierzmowania. Określane mianem sakramentu dojrzałości w praktyce bywa nazywane... sakramentem pożegnania z Kościołem. To dlatego właśnie ten temat stał się przewodnim motywem niedawnego Kongresu Nowej Ewangelizacji w Częstochowie. Postawiona tam teza abp. Grzegorza Rysia, przy wyraźnej aprobacie pozostałych uczestników, jeśli zostanie przyswojona przez cały episkopat i Kościół w Polsce, może być zbawienna dla przyszłości młodego pokolenia i jego obecności w Kościele. Metropolita łódzki bowiem proponuje, by bierzmowanie potraktować jako punkt wyjścia, a nie punkt dojścia pracy duszpasterskiej z młodymi.

„Bierzmowanie – matura czy inicjacja chrześcijańska?", brzmiał tytuł tego kongresu. Dotychczasowe traktowanie tego sakramentu jako „matury z wiary" się nie sprawdziło. Niech więc – pada propozycja – stanie się etapem, może najważniejszym, wprowadzenia w chrześcijaństwo.

Żeby nie poprzestać na teorii, mogę w ciemno polecić konkretne rozwiązanie: zamiast comiesięcznego czy cotygodniowego podbijania pieczątek za obecność na mszy szkolnej, lepiej zorganizować tym młodym kurs Alpha, najlepiej w restauracjach. Ta najskuteczniejsza obecnie metoda ewangelizacji, oparta na cotygodniowych spotkaniach w małych grupach przy obiadokolacji, kawie i ciastku (z wyjazdem weekendowym w połowie kursu), tematycznym filmie wyprodukowanym przez Alpha International i swobodnej dyskusji o wierze i niewierze, sprawia, że po dwu i pół miesiącach wychodzi z restauracji wspólnota chłopaków i dziewczyn, którzy często po raz pierwszy usłyszeli o Kościele coś innego niż doniesienie o kolejnym księdzu pedofilu czy „porschaku" proboszcza. Takie kursy z sukcesem prowadzi już kilka parafii na Górnym Śląsku.

Przebudzeni

Wiem, że w czasach, gdy ogromna część odbiorców mediów opiera swoje „doświadczenie Kościoła" na codziennych doniesieniach największych portali internetowych o kolejnych – rzekomych lub prawdziwych – nadużyciach z udziałem duchownych, mówienie o odnowie życia kościelnego brzmi jak kiepski żart. Ale nie mogę nie mówić o tym, co widzę i czego doświadczam, nawet jeśli nie tym żyją gazety, portale i serwisy informacyjne. To są dziesiątki, a właściwie już setki tysięcy ludzi, którzy na co dzień działają w przeróżnych grupach formacyjnych, wspólnotach modlitewnych i podejmują setki inicjatyw ewangelizacyjnych. I znowu chodzi nie tyle o same procenty, ile o skalę oddziaływania i zarażania dobrym poruszeniem kolejnych osób i wspólnot.

Żeby nie być gołosłownym, wystarczy nadmienić, że samych Szkół Nowej Ewangelizacji jest już ponad 100, z czego każda prowadzi rocznie ok. 50 kursów, w których uczestniczy ponad 2 tys. osób. To liderzy, którzy następnie podejmują konkretne działania ewangelizacyjne na swoim terenie – to nie tylko wychodzenie na ulicę i rozmowy z przechodniami oraz rozdawanie fragmentów Biblii (jedna z takich inicjatyw, w Katowicach, spotyka się z niezwykle pozytywnym przyjęciem), ale również duże eventy w wynajmowanych salach koncertowych czy sportowych na potrzeby rekolekcji ewangelizacyjnych dla młodzieży.

Kolejny duży temat to wspomniane kursy Alpha – trudno powiedzieć, ile tak naprawdę edycji organizuje się w Polsce (nie wszystkie inicjatywy rejestrują się w biurze Alpha Polska czy w diecezji), ale tylko w 2016 roku same zarejestrowane kursy odbyły się w 513 miejscach, a wzięło w nich udział 26 tys. osób (dane te podał szef Alpha Polska Antoni Tompolski w rozmowie z „Gościem Niedzielnym" w styczniu 2017 r.). Z własnych obserwacji z bliska tego fenomenu wiem, że niemal każdy taki kurs – skierowany głównie do osób niewierzących lub z różnych powodów dystansujących się od Kościoła – kończy się albo poukładaniem na nowo relacji z Bogiem i ludźmi (czasem wręcz do uratowania wiszących na włosku małżeństw) albo wręcz radykalnym nawróceniem i powrotem lub przyłączeniem się do Kościoła.

W tym odczuwalnym w wielu miejscach przebudzeniu w polskim Kościele ogromne znaczenie mają też przeróżne wspólnoty, które rosną dosłownie jak grzyby po deszczu. Oczywiście, prym wiodą tutaj tereny tzw. ściany wschodniej, gdzie odsetek praktykujących jest najwyższy w Polsce. W samym Białymstoku w ciągu czterech lat powstało 30 wspólnot Przyjaciół Oblubieńca. Ale zaangażowani w nie liderzy w ciągu siedmiu lat założyli również w innych częściach kraju łącznie 110 wspólnot, w których w sumie działa i modli się ponad 8 tys. osób (pisał o tym szczegółowo na łamach „Gościa Niedzielnego" Marcin Jakimowicz).

Podobnych inicjatyw są w Polsce setki, trudno jednak policzyć to dokładnie, bo też trudno rejestrować każdą inicjatywę spotykających się również w domach czy wynajmowanych lokalach małych grup czy tzw. domów modlitwy (opartych na idei modlitwy 24h, 7 dni w tygodniu. Jeśli doliczyć do tego tysiące ludzi zaangażowanych ciągle w tradycyjne i znane ruchy i stowarzyszenia (jak Ruch Światło-Życie, Droga Neokatechumenalna, Odnowa w Duchu Świętym i inne) oraz tysiące „anonimowych" wspólnot i pojedynczych wiernych, którzy biorą sprawy w swoje ręce, to można mówić o ogromnym potencjale, który należy wspierać – to zadanie duszpasterzy – i dalej formować.

Dyrektor Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego ks. dr Wojciech Sadło, prezentując w styczniu zeszłego roku dane za rok 2015, powiedział m.in.: „Mamy 60 tys. wspólnot, organizacji, które działają przy parafiach. Liczba osób zaangażowanych w tych wspólnotach to ok. 2,5 mln. Jest to istotna część społeczeństwa obywatelskiego". Nie należy przy tym zapominać o katolickich instytucjach społecznych, jak szkoły czy hospicja, których liczba przekracza 1,8 tys., a które mają nieoceniony wkład w formację i pomoc dzieciom, młodzieży oraz osobom starszym, ubogim i nieuleczalnie chorym.

Jak w papieskim proroctwie?

Nie mam wcale zamiaru wymieniać kolejnych „wspaniałości"; przykrywać tego, co ciągle w Kościele trudne i co wymaga czasem stanowczej reakcji – problem upolitycznienia, a raczej upartyjnienia, naszego myślenia jest realny, tak samo jak realne są ciągle problemy związane z nadmierną klerykalizacją życia kościelnego, nie mówiąc o poważniejszych nadużyciach, i jak realne są problemy z niedbałą liturgią i powierzchownością wielu naszych praktyk. Ale zbyt wiele dobra dzieje się równolegle w Kościele, by poprzestawać tylko na tym, co wstydliwe i bolesne.

Niewykluczone, że Kościół w Polsce będzie musiał jeszcze „dostać po głowie", jeśli nie zdoła sam zerwać z tym, co ciągle jednak zniechęca do niego wielu ludzi. Możliwe, że będzie takim Kościołem, o jakim prorokował Joseph Ratzinger w 1969 roku: „Kościół przyszłości – pisał przyszły papież Benedykt XVI –  Kościół, który nie będzie się ubiegał o żaden mandat polityczny i nie będzie uprawiał flirtu ani z lewicą, ani z prawicą, będzie Kościołem uduchowionym. Będzie miał trudne zadanie, albowiem proces krystalizacji i oczyszczenia będzie go kosztował wiele sił. Stanie się Kościołem ubogim, Kościołem maluczkich. Proces ten będzie trudny, gdyż trzeba będzie pogrzebać zarówno sekciarską ciasnotę, jak i samouwielbienie (...). Lecz po zakończeniu tego procesu z Kościoła uduchowionego będzie promieniowała wielka siła (...). Ludzie odkryją wówczas, być może, w małej garstce chrześcijan coś zupełnie nowego: nadzieję, której pragnęli, odpowiedź, której w skrytości serca zawsze szukali". Wierzcie państwo lub nie, ale w wielu miejscach w Polsce ludzie już doświadczają takiego właśnie Kościoła. I zarażają nim innych.

Autor jest publicystą „Gościa Niedzielnego" i szefem Wydawnictwa Niecałe

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czy mając w ręku alarmujące dane o regularnym spadku liczby katolików uczestniczących w niedzielnej liturgii, można sobie pozwolić na optymizm? Czy można zignorować fakt, że w kościelnych ławach robi się coraz luźniej? Przecież ludzi Kościoła nie może nie boleć odejście czy słabość choćby jednego członka tej wspólnoty.

Przede wszystkim, chodzi tu nie tyle o optymizm, ile o przekonanie, że procesy dotyczące wiary i religijności trzeba widzieć w szerszej perspektywie niż jedna dekada. „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?", słyszymy w Ewangelii retoryczne pytanie Jezusa. A w innym miejscu: „Odtąd wielu uczniów Jego się wycofało i już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: »Czyż i wy chcecie odejść?«". Jezus nie mówił: nie zostawiajcie Mnie samego, statystyki są zatrważające. Jeszcze gorzej ze statystycznego punktu widzenia będzie to wyglądało pod krzyżem, gdy świadkami śmierci będą tylko trzy bliskie osoby. Biorąc pod uwagę liczby – duszpasterska porażka.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii