To już prawie sto lat, jak ekran zaczął mówić i stał się mniej gorączkowy. A w miniony poniedziałek dokładnie sto lat skończyłby ten, który był ostatnim Mohikaninem spektaklu i gorączki, geniuszem przesady i smakoszem kiczu. Federico Fellini, ostatni reżyser, któremu słowa nie wiązały rąk.

Droga, którą przybył do kina, była dokładnie odwrotna do tej, którą kino uciekło od samego siebie. Do reżyserii przeszedł z dziennikarstwa. Sztukę udawania, że wie się lepiej i więcej od tych, do których się mówi, porzucił na rzecz szczerego dyletanctwa; bezczelnego zaproszenia widzów do podróży po bezdrożach własnej ignorancji. Stamtąd, gdzie brak wiedzy i charakteru zasłania się listkiem figowym obiektywizmu, niebrania żadnej ze stron, trzeźwego ważenia racji, przyszedł tam, gdzie można było jeszcze wtedy snuć najbardziej subiektywne ze wszystkich opowieści, własne sny. A kiedy noce stały się ciemne i puste, nakręcił film o tym, że nie potrafi nakręcić filmu. I chyba wyszedł z tego najlepszy jego film.

Tak na zdrowy rozum nie ma nic zaskakującego w tym, że nie ma już takich reżyserów jak Fellini. Dziwne jest raczej, że świat pozwalał kiedyś do siebie mówić, czy raczej wrzeszczeć i bełkotać, jemu podobnym. Reżyser, bardziej figura wyobraźni i społeczna rola niż zawód, pojawił się na krótko. Musiał znać się po trochu na wszystkim – oświetleniu, muzyce, literaturze – czyli do końca na niczym konkretnym. Jego własne dyletanctwo było korytarzem, przez który do kina trafiało życie; ułomności i potknięcia, dreszcz lęku i powiew intuicji. Przez jego braki na filmach odciskała się osobowość twórcy. Stawały się dla widzów spotkaniem z czymś więcej niż tylko realizacją ich oczekiwań.

Świat akceptował wśród siebie tych bezczelnych dyletantów tak długo, jak długo męczyło go przeczucie, że sam jeszcze do końca wszystkiego nie wie. Jednym z najważniejszych skutków triumfu serialu nad filmem jest detronizacja reżysera. W roli tego, który czuwa nad całością, zastąpił go „showrunner", mieszanka scenarzysty, producenta i reżysera w starym sensie tego słowa. A nade wszystko ten, który pilnuje, żeby serial wślizgnął się w którąś z rynkowych nisz i jednocześnie nie wypadł poza nawias społecznych oczekiwań. Reżysera dyletanta zastąpił prymus showrunner. Ananiasz świata seriali; pupilek naszej pani, woli i gustu większości.

Od kiedy film zaczął mówić, był skazany na to, że będzie się podlizywał; nadskakiwał i schlebiał tym, którzy go oglądają. Zaparł się swojej pierwotnej bezczelności spektaklu. Bójki przekupek na targu, publicznej egzekucji zbrodniarza, wygłupów klauna. Wydarzeń, do których dodać słowa, znaczy odebrać im sensu. Które przyciągają same z siebie, obojętne na to, jak wielki tłum wokół siebie zgromadzą, bo przecież tak czy inaczej muszą się wydarzyć. Taka jest niema wola rzeczywistości. Ta, która powołała do istnienia reżyserów i którą zagadali ?showrunnerzy.