14 lutego – pamiętam tę datę, bo byłyby to urodziny mojego taty – wyleciałam z Ammanu do As-Sulajmanijja, stolicy irackiego Kurdystanu, najspokojniejszego miejsca w całym kraju. Tego dnia jednak lotnisko zostało ostrzelane i mały samolot ONZ wylądował niespodziewanie w Bagdadzie. Tam wszyscy pasażerowie się jakoś szybko rozeszli, a mnie wysocy żołnierze z napisem „Samoa" zaczęli tłumaczyć, że ani nie mogę wyjechać z lotniska bez wizy, ani nie mogę zostać na lotnisku, a też i żadne samoloty już do następnego dnia nie będą wylatywały. Zdesperowana pytałam ich nawet, czy nie mają jakiegoś aresztu, gdzie bym mogła przenocować, ale rozmowę usłyszała kobieta, która spytała mnie, czy ja jestem ja i okazało się, że była ona jednym z uczestników spotkań w Ammanie. Powiedziała, żebym się nie martwiła, że wszystko załatwi, i rzeczywiście po kilku godzinach przyszedł na lotnisko faks, na podstawie którego dostałam wizę wjazdową, a na zewnątrz czekał na mnie jakiś rozklekotany samochód. Zapadał już zmierzch, kierowca mówił tylko po arabsku, którego nie znam, i dojechaliśmy w zupełnych ciemnościach do jakiegoś rozwalonego domu. Tam czekało już kilka osób, wśród nich moja znajoma – Adila.