Agata Puścikowska. Wojenne siostry – historie zakonnic w czasach okupacji

Niemcy, co może dziwić, tolerowali białe kornety sióstr miłosierdzia... Napadali na nas natomiast Ukraińcy, własowcy, chcieli pogwałcić... Obronili nas żołnierze niemieccy z Wehrmachtu. Takie to były czasy.

Aktualizacja: 13.10.2019 13:56 Publikacja: 11.10.2019 00:01

Agata Puścikowska. Wojenne siostry – historie zakonnic w czasach okupacji

Foto: materiały prasowe

Nie, nie bała się. Ani kul, ani Niemców. Pracowała i skupiała się na cierpiących. Tak po prostu...

Klasztor Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Świętego Wincentego a Paulo, czyli sióstr szarytek, na ulicy Tamka w Warszawie. Niemal ścisłe centrum miasta, Powiśle, a inny świat. Za bramą od Tamki klasztorne zabudowania i kościół, zniszczone w 1939 i 1944 roku, pieczołowicie zrekonstruowano. Dlatego czas jakby się zatrzymał. Wewnątrz, w klasztorze, nawet zrujnowaną wojną starą posadzkę udało się odtworzyć. Siostry – zwane kiedyś pannami szarytkami – opiekują się młodzieżą i dziećmi, prowadzą katechezę, pracują też jako pielęgniarki w szpitalach.

Wśród nich najstarsza z domu: siostra Lucyna Reszczyńska. Urodziła się 1 maja 1916 roku w Cekanowie pod Łodzią. Jej rodzice to Leon i Stanisława z domu Jędrzejewska. Jednak matki siostra Lucyna nie pamięta...

Do rozmównicy przychodzi o własnych siłach, choć powolutku. Wskazuje na figurę Matki Bożej, która stoi w korytarzu klasztornym.

– Przychodzę do tej Mamy w niebie codziennie i z Nią rozmawiam. I tak od dziecka. Bo gdy moja ziemska mamusia umarła, to Matka Boża stała się moją matką. Więc ma i pierwszeństwo w modlitwie, przed Panem Jezusem. – Łagodnie się uśmiecha.

Ma ciepłe, głębokie oczy, w których jednak błyszczą iskierki świadczące o energii, charakterze i... odwadze. Te oczy mogą wprowadzić w błąd: takie są młode. Tymczasem siostra Lucyna w maju skończyła sto trzy lata. Czy pamięta okupację, powstanie i późniejsze dramatyczne dzieje? Oczywiście! Jakże tak dramatycznych dni i ciężkich nocy nie pamiętać? Bała się? Siostra Lucyna patrzy wnikliwie i szczerze odpowiada:

– Nie, nigdy.

Lucyna do panien szarytek wstąpiła w 1938 roku, miała dwadzieścia dwa lata. Rok była w nowicjacie, następnie uczyła się w szkole pielęgniarskiej. Podczas okupacji pracowała już między innymi w szpitalu dziecięcym na ulicy Kopernika. I to tam, w 1943 roku, rozpoczyna działalność konspiracyjną, chociaż oficjalnie nigdy nie zostaje zaprzysiężona.

– W 1943 roku Niemcy zabierali nasze polskie dzieci z Zamojszczyzny. Straszna tragedia. Wiele wywieźli do Rzeszy, wiele zniemczyli, tysiące zabili. Kto mógł, ten się starał te dzieci ratować – opowiada siostra Lucyna, siedząc w klasztornej rozmównicy. – Nasz szpital też, bo lekarze pracujący to byli patrioci, bohaterzy. Mieli kontakty i wiedzieli co i gdzie, i kiedy... Więc kiedy pojawiały się transporty dzieci, to polscy kolejarze odstawiali wagony z nimi na boczne tory. Wtedy wkraczaliśmy my. Dyrektor wysyłał dwóch chłopców przebranych za Niemców, żeby podjechali po te dzieci samochodem ciężarowym. Wychodziłyśmy i szybko przerzucałyśmy dzieci z wagonów do aut. Byle szybko, sprawnie, nocą. Skąd myśmy zabierali te dzieci, nie mam pojęcia. I nie wiedziałam tego i wtedy, bo dyskrecji wymagała skuteczna konspiracja. Ile było dzieci? Też nie wiedzieliśmy, bo to była absolutna tajemnica.

Jeden błąd mógł kosztować przecież życie setek osób... Czterdzieścioro dzieci przewieziono do szpitala, a następnie szukano im domów.

– Pamiętam, że trzyletnią Zosię wzięła na wychowanie nasza bezdzietna lekarka, wychowała ją i wykształciła. Inną dziewuszkę przygarnęła pani Paderewska. Jej wychowanka po prawie trzydziestu latach odnalazła zresztą swoich biologicznych rodziców. – Siostra Lucyna kiwa głową i łagodnie uśmiecha się do wspomnień...

Szpitalni lekarze należeli do AK. Siostra Lucyna doskonale o tym wiedziała, chociaż nikt ani o tym nie rozmawiał, ani się tym nie chwalił.

– Kiedy już armia radziecka zbliżała się do Pragi, czułyśmy, że idzie powstanie. Cały szpital się przygotowywał, gromadząc zapasy leków i sprzętów. Oczywiście dyskretnie...

Nadchodzi 1 sierpnia 1944. Pierwsi powstańcy, których widzi siostra Lucyna ze szpitalnych okien, mają po czternaście–piętnaście lat. Są takimi samymi prawie dziećmi jak jej pacjenci...

– To byli harcerze: w codziennych, szarych ubraniach i z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Każdy trzymał w ręku granat. A my nadal przecież miałyśmy pod opieką swoje chore dzieci. Wśród nich około czterdzieściorga niemowląt. Ze względów bezpieczeństwa dzieci zniesiono do piwnicy wraz z łóżeczkami. Tymczasem parter i piętra stały się szpitalem dla dorosłych rannych, których zaczęto znosić do szpitala. Pamiętam, że między powstańcami była ośmioletnia Basia. Butelką benzyny podpaliła niemiecki czołg. Dostała. Miała postrzelone płuco. Powstańcy przynieśli ją na rękach. Nie przeżyła... mała bohaterka... – wspomina siostra Lucyna.

„Niemieckie słowo więcej znaczy niż wasza modlitwa"

Personel, w tym siostry, ratował też rannych Niemców, traktując ich na równi z polskimi powstańcami.

– Chyba 6 sierpnia przyszło do szpitala dwóch niemieckich żołnierzy. Widzieli się ze swoimi. Potem poradzili dyrektorowi, żeby na dachu umieścić wielki znak Czerwonego Krzyża, co miało być ochroną przed bombardowaniem... Warunki sanitarne z każdym dniem się pogarszały. Zaczęło brakować mleka dla najmłodszych pacjentów. Niemowlaki umierały – siostra Lucyna do dziś pamięta ich płacz...

– Trzeba było chodzić po mleko na Tamkę. Chodziło się pod ciągłym obstrzałem, przemieszczając się dzięki barykadom – mówi szarytka. – A i zapasy żywności dla dorosłych, szczególnie gdy do szpitala przyszli powstańcy ze Starówki, były coraz mniejsze. Szczęście, że mieliśmy chleb. Z braku wody zaczęła się szerzyć czerwonka wśród chorych i personelu... Poddawali się? Naprawdę nie! Ufaliśmy Bogu i Matce Najświętszej Niepokalanej, my, szarytki, wciąż miałyśmy przy sobie Cudowny Medalik... Niemcy zaatakowali Śródmieście. Toczyły się walki o Krakowskie Przedmieście. Palił się kościół Świętego Krzyża, a płonące wieże przewróciły się na ulicę. Na bruk upadła figura Chrystusa dźwigającego krzyż. To był straszny widok. A my byliśmy przecież niemal w środku tego piekła... Pociski waliły, szpital się palił, dym gryzł w oczy i dusił w gardle. Co mieliśmy robić? Zabierać dzieci i uciekać? Ale jak i dokąd? Maluchy płakały, my je pocieszałyśmy i się modliłyśmy. Siostry i pracownice rzucały w ogień Cudowne Medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego – opowiada siostra Lucyna. – Ratowali wszyscy, co się dało i jak się dało. I pożar został opanowany...

5 września Niemcy wchodzą na teren szpitala. Celują w personel, szukają powstańców. Ci jednak uciekają drugim wejściem.

– Potem Niemcy zebrali wszystkich mężczyzn wraz z lekarzami. Myśleliśmy, że zginą. Dyrektor szpitala profesor doktor Remigiusz Stankiewicz złożył za ich życie okup, a my całą noc modliliśmy się w kaplicy o ich powrót. Wrócili na drugi dzień, a Niemiec powiedział: „Niemieckie słowo więcej znaczy niż wasza modlitwa".

Ale siostra Lucyna uważa inaczej.

Część lekarzy, personelu świeckiego i sióstr wraz z najmniejszymi dziećmi wyszła ze szpitala 18 września. Dotarli na Wolę, a potem wydostali się poza Warszawę. Pozostałe dzieci przebywały w piwnicach. Na wyższych kondygnacjach znajdowali się natomiast ranni dorośli.

– Spaliśmy, jak się dało i gdzie się dało. Pod łóżeczkami dzieci, na deskach, na stołach. Niemcy nie pozwalali nam się opiekować dorosłymi, co miało straszne skutki: umierali w męczarniach, cierpieli... Nie było też już co jeść: piekłyśmy chleb bez drożdży i mączne placki na suchej blasze. Owoców, jarzyn, ziemniaków szukaliśmy po różnych ogródkach na Powiślu, przecież wokół były sady i ogrody. Niemcy strzelali, ale głód był silniejszy od strachu. I tak trwałyśmy do 24 września. 23 września Niemcy nakazali opuszczenie szpitala. Dzieci wywieziono do Szpitala Wolskiego pod opieką kilku szarytek i garstki personelu. Dorośli pacjenci albo nie żyli już, albo sami uciekli. 24 września Niemcy wyrzucili wszystkich z budynku.

– Przeżegnałam się i wyruszyliśmy w nieznane. Szliśmy zrujnowanym miastem, nie poznając ulic... Szliśmy jako szpital z godłem Czerwonego Krzyża. Dotarliśmy do Ołtarzewa. Nie mieliśmy sił, usiedliśmy pod studnią, obmyliśmy nogi. Sytuacja była trudna, bo nie wiedzieliśmy, co dalej z nami będzie. Tymczasem przecież nasze dzieci przebywały w Szpitalu Wolskim – wspomina zakonnica. – Przez cały pobyt w Ołtarzewie i Ożarowie żywili nas ojcowie palotyni, dzieląc się tym, co mieli. Spędziliśmy tak około dwunastu dni. Udało się w końcu znaleźć miejsce w Grodzisku Mazowieckim, by zabrać tam dzieci.

Siostra Lucyna zapłakała

Niemcy zgodzili się, aby z Warszawy przewieźć to wszystko, co nie zostało zniszczone lub zagrabione podczas powstania. Wsiadały więc szarytki, a wraz z nimi siostra Lucyna, na podwody, czyli furmanki chłopskie. I jechały z przepustką do zrujnowanego miasta, by szukać resztek szpitalnego dobytku. Niemcy, co może dziwić, tolerowali białe kornety sióstr miłosierdzia... – Napadali na nas natomiast Ukraińcy, własowcy, chcieli pogwałcić... Obronili nas żołnierze niemieccy z Wehrmachtu. Takie to były czasy. Szpitalik w Grodzisku był prawdziwym dziełem miłosierdzia. Bez porządnego pieca, bez suchego opału. Nawet bez pralni. Mimo to siostry codziennie walczyły, by ugotować choć skromną zupę, by wysuszyć dziecięce ubranka... A miejscowi przychodzili z pomocą. Właściciel piekarni przysyłał nam codziennie kosz świeżych bułek. Mnie powierzono aprowizację szpitala i załatwianie spraw gospodarczych. Niektórzy rodzice zabierali dzieci, inne, biedniutkie, pozostawały skazane tylko na nas.

I wtedy właśnie, chyba tylko raz, raz na całą straszną wojnę, siostra Lucyna zapłakała.

– Musiałam przygotować szpital na zimę, a bałam się, że dzieci będą głodować. Pojechałam do Sochaczewa po przydział ziemniaków, a Niemcy mi odmówili: za późno ponoć przyjechałam. Zapłakałam. Polscy urzędnicy cichcem wzięli mnie na bok i zmienili decyzję. Dostałam kilka ton ziemniaków dla szpitala. Tak się cieszyłam...

A po wojnie...

Warunki funkcjonowania szpitala i życia dzieci były jednak bardzo trudne. Udało się więc znaleźć lepsze lokum. Bagatela – w Bukowinie Tatrzańskiej.

– Jechaliśmy z dziećmi przez pół Polski specjalnym, przydzielonym przez Niemców pociągiem. Ale to była ciężka droga! Dzieciaki, sprzęt, lekarstwa, żywność, opał... trzeba było wszystko to załadować i ruszać. Jechało pięciu lekarzy wraz z własnymi rodzinami, pięć nas, szarytek, pięć salowych i dozorca z rodziną. Dzieci było nieco ponad czterdzieścioro – opowiada siostra Lucyna.

Była sroga zima z 1944 na 1945 rok. W górach rzecz jasna jeszcze bardziej mroźna i śnieżna. A podróż... z przygodami. Bo oto gdzieś już za Krakowem, gdy pociąg powoli dojeżdżał do celu, nagle skład zatrząsł się, coś wybuchło, nastąpiło ostre hamowanie...

– Wykoleiły się dwa wagony, na szczęście te, w których jechał sprzęt – opowiada siostra Lucyna. – Nie wiadomo, kto podłożył ładunek wybuchowy na tory: albo to byli Niemcy, albo... nasi, partyzanci. Partyzanci nie wiedzieli przecież, że to Polacy jadą i dzieci. A okazało się, że o tej godzinie tą trasą miał iść pociąg niemiecki z amunicją. Tylko Niemcy zamienili kolejność przejazdu. Może specjalnie? Bogu dziękować, nic się dzieciom nie stało. Naprawiono szyny. Ruszyliśmy dalej.



List na pożarcie

Dojechali do Poronina. Do Bukowiny trzeba było wszystko wieźć saniami, kilkanaście kilometrów, w siarczystym mrozie. Zmęczeni i głodni dotarli w końcu do wsi.

– Poszłyśmy do góralki, żeby nam dała po szklance mleka. Góralka mówi: „Jak wom się chciało powstania, to mata". Mówię więc: „Pani gaździnko, my zapłacimy, nie chcemy za darmo". To wtedy mleko się znalazło. – Siostra Lucyna kiwa głową.

W budynku, chociaż okazałym, z pięknym widokiem na góry, warunki były ciężkie. Dobrze, że życzliwy sąsiad pomógł, górale przeprowadzili pilne remonty. Kuchni jednak na miejscu nie było.

– A nosiło się dwieście–trzysta metrów, w garnkach, jedzenie dla dzieci. Po pieczywo natomiast jeździło się do Poronina, po inne produkty do Nowego Targu, po przydziały leków do Krakowa. Byłam głównym zaopatrzeniowcem, to jeździłam, ile było trzeba.

Bezpieczne to nie było...

– Kiedyś jechałam z Poronina, a tu rosyjscy żołnierze nas zaczepili, chcieli chleb zabrać. Krzyczeli: „Monaszka burżuj". A jeszcze potem, do Bukowiny, przyszło kilku żołdaków, żeby zabrać nas, młode siostry, „monaszki", do zabawy. Myśmy mieszkały na piętrze. Gdyby udało im się wejść, byłybyśmy bez szans na obronę. Więc czuwałyśmy. Powiązałyśmy też na wszelki wypadek prześcieradła. Gdyby weszli od dołu, jedna drugą miała spuszczać oknem i uciekać w góry. Na szczęście, gdy się pojawili, nasz dozorca jakoś ich odprawił...

Innym razem, gdy siostra Lucyna wracała z prowiantem, okazało się, że z domu Niemcy zabrali cztery młode pracownice i profesora Dłuskiego.

– Postanowiliśmy ich ratować. Z żoną profesora pojechałyśmy do Krakowa, żeby ich z obozu wyciągnąć. To było straszne miejsce: jednych wysyłali stamtąd na roboty do Niemiec, a drugich do obozu na śmierć. Umówiona byłam z chłopcami z AK w Krakowie, żeby pomogli zabrać naszych. – Siostra Lucyna mruży oczy, jakby chciała jeszcze raz zobaczyć dramatyczne sceny z przeszłości.

Okazało się na miejscu, że dziewczęta – przy pomocy górali – uciekły z transportu! To dobrze! Dzielne dziewczyny! Profesorowi również udało się uciec. Jednak siostra Lucyna nie wróciła od razu do Bukowiny. W obozie warunki były straszne: prycze trzykondygnacyjne zbite z desek, ludzie zmordowani i wycieńczeni. Trzeba było pomóc. Siostra chodziła między nimi, rozmawiała, pocieszała, przejmowała listy i przesyłki dla bliskich.

– Gdzie je chowałam? A po kieszeniach, za koszulę wsadzałam. Ludzie tak bardzo chcieli się skontaktować z rodzinami, że nie mogłam odmówić. Umówiłam się z chłopcami z AK, że będą czekać na mnie pod obozem. Wiedzieli, że jeśli nie wyjdę, to znaczy, że i mnie zatrzymali. Spytałam też kobietę z Rady Głównej Opiekuńczej: „Czy pani mnie zabierze? Listy mam, różne wiadomości, muszę przekazać"... Ona sprytna była, pomyślała i mówi: „Niech siostra włoży na wierzch torebki jeden list na pożarcie. Jak Niemcy będą siostrę rewidować, to tylko ten zabiorą". I tak się stało. Przy bramie stało SS, nie chcieli mnie wypuścić. Oczywiście podstawiony list zabrali. A kobieta z RGO tłumaczyła im, że jestem pielęgniarką, z ramienia RGO przyjechałam do chorych. Wreszcie mnie wypuścili, pod warunkiem żebym się tu więcej razy nie pokazywała. Tylko na to czekałam. Niedaleko znajdowali się chłopcy z AK, przekazałam im prawdziwe listy. Oddali rodzinom...

„Na razie niech siostra ?nie zdejmuje"

Do Warszawy wrócili we wrześniu 1945 roku.

– Ludzie klękali, całowali ziemię, dziękowali Bogu, że żyją! Nie groziły nam już łapanki, obozy, strzały gołębiarzy... Wszędzie były gruzy, zgliszcza, kamień na kamieniu w wielu miejscach nie pozostał. Ale i tak byliśmy szczęśliwi! Wolni po tylu latach niewoli – wspomina siostra Lucyna.

Jednak szybko się okazało, że ta powojenna wolność ma nieco inny smak.

– Komuna z nami, siostrami, walczyła po prostu. Siostry nasze od założenia szpitala przez dziewięćdziesiąt dwa lata były na Kopernika. A tu w 1961 roku zostałyśmy przez komunistów wyrzucone! Urządzali jakieś komisje, sprawdzali, nękali. W mojej szafce, w pudełeczku miałam swoje dowody, znaleźli parę medalików. Napisali raport, że zaszywam dzieciom w łachy medaliki! A ja byłam wtedy pielęgniarką oddziałową. Wziął mnie dyrektor na dywanik, więc go spytałam: „Panie dyrektorze, czy dzieci w szpitalu mogą mieć łachy? Mają piżamkę albo koszulkę. Proszę mi pokazać choć jedno dziecko, które ma zaszyty medalik". Przeszłyśmy bardzo dużo...

Siostra Lucyna pracowała potem w szpitalu na Płockiej.

– I tam też była nagonka! Wyrzucili księdza kapelana, potem nas, siostry, wyrzucili ze służbowego mieszkania.

A gdy Jan Paweł II miał po raz pierwszy do Polski przyjechać, dostała siostra Lucyna polecenie, by krzyże z korytarzy ściągnąć. Sekretarzem partii był chirurg. „Panie doktorze, krzyży zdejmować nie będę, ja ich nie wieszałam. Jeśli szpital daje takie zarządzenie, to proszę zdejmować". Odpowiedział cicho: „Na razie niech siostra nie zdejmuje"...

Siostra Lucyna kończy opowieść. Jest już zmęczona. Te sto trzy lata czasem jednak dają się we znaki. Błogosławi, całuje, wraca do celi. Będzie się modlić do swojej Mamusi, Matki Bożej, za Polskę.

Agata Puścikowska jest dziennikarką działu „Polska" w tygodniku „Gość Niedzielny". Prowadzi felietonową rubrykę „Z mojego okna". Napisała kilka książek

Fragment książki Agaty Puścikowskiej „Wojenne siostry", która ukaże się 14 października nakładem wydawnictwa Znak.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Nie, nie bała się. Ani kul, ani Niemców. Pracowała i skupiała się na cierpiących. Tak po prostu...

Klasztor Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Świętego Wincentego a Paulo, czyli sióstr szarytek, na ulicy Tamka w Warszawie. Niemal ścisłe centrum miasta, Powiśle, a inny świat. Za bramą od Tamki klasztorne zabudowania i kościół, zniszczone w 1939 i 1944 roku, pieczołowicie zrekonstruowano. Dlatego czas jakby się zatrzymał. Wewnątrz, w klasztorze, nawet zrujnowaną wojną starą posadzkę udało się odtworzyć. Siostry – zwane kiedyś pannami szarytkami – opiekują się młodzieżą i dziećmi, prowadzą katechezę, pracują też jako pielęgniarki w szpitalach.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico