W Europie narasta strach przed Daesh

Europejczycy obserwują z przerażeniem, jak przybysze odbierają im rodzinne miasta, ulice i podwórka. Niewykluczone, że za kilkadziesiąt lat Bruksela, Malmö czy Marsylia będą przypominać bardziej Mogadiszu lub Bejrut niż jakiekolwiek miasto Starego Świata.

Aktualizacja: 30.07.2016 10:12 Publikacja: 28.07.2016 12:44

Foto: BELGA/ AFP

Nad Europą zbierają się ciemne chmury. Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że wokół dochodzą do głosu siły, które dążą do unicestwienia zachodniej cywilizacji, przynajmniej w takim kształcie, w jakim ją znamy. Europa zaczyna odczuwać strach podobny zapewne do tego, jaki odczuwano w XVII wieku na wieść o nieprzerwanych zwycięstwach otomańskiej Turcji czy wcześniej, w XIII stuleciu, gdy ze wschodu nadciągały hordy Tatarów. Wówczas stawką było przetrwanie chrześcijańskiej Europy.

Dziś brakuje nam wspólnego fundamentu, który mógłby stanowić odpowiedź na agresję zrewoltowanego islamu i autorytarnej Rosji. Zapominająca o swoich korzeniach Europa coraz częściej przypomina zawieszony między chrześcijaństwem a pogaństwem schyłkowy Rzym, który – pomimo swojej cywilizacyjnej przewagi – nie był w stanie oprzeć się inwazji i upadł pod ciosami barbarzyńców.
Jednak współczesna Europa w przeciwieństwie do Rzymu nie jest jeszcze skazana na klęskę. Pod warunkiem wszakże, że odrzuci poprawnościową retorykę i wzmocni kulturową tożsamość. Nie da się tego uczynić bez zakreślenia granic dopuszczalnej tolerancji wobec innych kultur oraz unieważnienia znaku równości między Europą i resztą świata. Nie chodzi tu oczywiście o poczucie wyższości, lecz o świadomość, że hierarchie wartości w różnych obszarach cywilizacyjnych bywają bardzo odmienne, a często wręcz sprzeczne z europejskimi.

Nie wychodź z domu po zmroku

Strach przed zagrożeniem islamskim ma szczególny wymiar. Islamiści nie zadowalają się bowiem przejęciem kontroli nad kolejnymi dzielnicami europejskich miast. Ich celem jest podbicie i zniszczenie europejskiej duszy. Nie kryją, że dążą do wprowadzenia na kontynencie kalifatu, w którym nie będzie miejsca dla niewiernych. Inaczej mówiąc, chodzi im o całkowitą eksterminację Europy i jej kultury.

Europa przyszłości to miejsce niewiele zapewne różniące się od upadłych miast Bliskiego Wschodu czy Afryki Północnej, gdzie nie ma nadrzędnej władzy, a wszystkim rządzą chaos i terror uzbrojonych grup bandytów oraz bojówki islamskich radykałów. Niewykluczone, że za kilkadziesiąt lat Bruksela, Malmö czy Marsylia będą przypominać bardziej Mogadiszu lub Bejrut niż jakiekolwiek europejskie miasto. Wizja Michela Houellebecqa przedstawiona w „Uległości” wydaje się w tej perspektywie nazbyt optymistyczna.

Z tego powodu trudno znaleźć jakiekolwiek pole do kompromisu. Islamiści działają bowiem wedle zasady: albo my – albo oni. Nie ma pośredniego wyjścia. Jak z nimi walczyć, jeśli obowiązujące u nas normy kulturowe zabraniają nam represji i stosowania odpowiedzialności zbiorowej? A przecież tylko usunięcie przybyszy mogłoby cokolwiek zmienić. Pomijając jednak kwestie etyczne, należałoby odpowiedzieć na pytanie, dokąd ich deportować. I czy taka deportacja nie spowodowałaby zaostrzenia konfliktu? Nie zamieniła będących w tle konfliktu spokojnych, normalnych muzułmanów w bojowników dżihadu? Sytuacja wydaje się beznadziejna.

Malmö nazywane jest szwedzkim Chicago, głównie z powodu liczby działających tu muzułmańskich gangów. Wedle oficjalnych statystyk w 2015 roku doszło tu do 33 ataków z bronią. Ten rok na pewno nie będzie spokojniejszy, ostatnia strzelanina w miejscowym centrum handlowym miała miejsce we wtorek.

Miejscowi Szwedzi opowiadają, że nikt, jeśli naprawdę nie musi, nie wychodzi z domu po zmroku, co – biorąc pod uwagę, że zmrok zapada tu zimą dość wcześnie – niesłychanie utrudnia życie. Obawy budzą hordy arabskich wyrostków, głośnych, awanturujących się i... całkowicie nieprzewidywalnych. Spotkanie z nimi może się źle skończyć. Każdego dnia dochodzi do napadów rabunkowych, co jakiś czas płoną i wybuchają samochody.

Takie obrazki stały się charakterystyczne nie tylko dla Malmö, ale również dla każdego z europejskich miast, które miały nieszczęście przyjąć zbyt liczną imigrację z Bliskiego Wschodu. Muzułmanie tworzą w nich getta, które – wraz z napływem nowych imigrantów – stopniowo powiększają się o kolejne dzielnice. To miejsca całkiem wyjęte spod kontroli państwa. Policja ani inne służby nie wkraczają na te tereny.

Nauczanie w szkołach, które miało wykształcić zasymilowaną młodzież, także poniosło klęskę. Miejscowi zabierają swoje dzieci ze szkół opanowanych przez imigrantów w obawie przed szykanami, jakie dotykają uczniów ze strony młodych Arabów. Wedle relacji z brukselskiej dzielnicy Molenbeek europejskie dzieci są bite za jedzenie kanapek z szynką, a ich matki nazywane dziwkami. Nic dziwnego, bo rzeczywistą edukację imigranckiej młodzieży prowadzą imamowie opłacani często przez radykalne odłamy wahabitów i salafitów.

W werbowaniu islamskich wojowników pomaga też internet. Państwo Islamskie penetruje muzułmańskie gangi rabunkowe działające w europejskich miastach, nadając ich działalności wymiar ideologiczny. To w tych – całkowicie odpornych na asymilację – środowiskach bezrobotnej arabskiej młodzieży werbowani są przyszli terroryści.

Gościa nie wolno drażnić ani obrażać

Europejczycy obserwują z przerażeniem, jak przybysze odbierają im rodzinne miasta, ulice i podwórka. Nikt nie potrafi zareagować, bo bez wsparcia władz walka z imigrantami wydaje się skazana na porażkę. Spokojne dzielnice, gdzie często od pokoleń chodziło się do tych samych sklepów i kawiarni, zamieniły się w muzułmańskie enklawy, w których dotychczasowi mieszkańcy stali się niemającą wiele do powiedzenia obcą mniejszością.

Wyobraźmy sobie, że odwiedza nas gość, który – ignorując zwyczaje panujące w naszym domu – zaczyna urządzać pijackie awantury z przypadkowo napotkanymi na ulicy oprychami, okrada nas z pieniędzy, wyprzedając rodzinne pamiątki, a słysząc nasz nieśmiały głos sprzeciwu, chwyta za nóż. Gdy próbujemy się poskarżyć policji, ta rozkłada ręce – gościa nie wolno drażnić ani obrażać.

W końcu gdy o tym, co się dzieje w naszym domu, zaczynamy mówić głośno na ulicy, zostajemy zwolnieni z pracy i wezwani do sądu. Bo obrażamy zwyczaje naszego gościa. Brzmi absurdalnie, prawda? Wręcz kafkowsko. Jednak z taką sytuacją mamy dziś do czynienia w wielu krajach zachodniej Europy, a nasi rodzimi imitatorzy politycznej poprawności chętnie urządziliby nam takie piekiełko w kraju.

Reakcją na ten obezwładniający ideologiczny terror jest strach. Strach przed obcymi i brakiem wsparcia ze strony państwa. Niedawno na łamach „DGP” opublikowano wywiad z Polką, która próbowała swoich sił jako właścicielka pensjonatu w Bawarii. Opowiada o postępującym upadku tego kwitnącego do niedawna niemieckiego landu, o rozpadzie więzi międzyludzkich oraz o nieufności i poczuciu zagrożenia, które zaczęło towarzyszyć miejscowym od czasu, gdy rząd niemiecki otworzył bawarską granicę dla imigrantów.

Podszyty hipokryzją lęk przed wyrażeniem otwartego sprzeciwu wobec inwazji setek tysięcy muzułmańskich przybyszy zamienił się w końcu w z trudem powstrzymywaną nienawiść wobec obcych, której ofiarą stała się nawet dobrze dotąd prosperująca Polka.

Istnieje obawa, że w pewnym momencie naciągnięta do granic wytrzymałości ludzka cierpliwość pęknie i zamieni się w otwarty konflikt z imigrantami. Ci, którzy przestrzegają przed takim scenariuszem, piętnowani są jako rasiści, a w najlepszym razie nacjonaliści. Liberalna lewica, która – jak dowodzi historia tego nurtu – nigdy nie była w stanie zrozumieć natury ludzkiej, próbuje ciągnąć swój niebezpieczny eksperyment aż do chwili, gdy nastąpi katastrofa.

Lewicowa – czy właściwie lewacka – ideologia, która zagrożenie widzi wyłącznie wewnątrz tradycyjnego społeczeństwa, zdołała narzucić w Europie dyskurs w sprawie imigrantów i islamu. Imigrant to człowiek, który bez względu na okoliczności ma prawo żyć w takich samych warunkach jak Europejczycy, z czego wynika obowiązek przyjmowania każdego, kto zdoła do Europy dotrzeć.

Wszelka selekcja przyjezdnych równałaby się – zdaniem liberalno-lewicowych elit – dyskryminacji, dlatego moralnie naganne jest oddzielanie potencjalnych terrorystów od poszukiwaczy zarobku, a tych ostatnich od rzeczywistych uciekinierów. Islam z kolei jest wyznaniem, które w niczym nie ustępuje chrześcijaństwu. Przeciwnie – lewaccy multikulturaliści gotowi są dowodzić, że chrześcijaństwo jest dla Europy większym zagrożeniem niż islam, bo sprzyja dyskryminacji i przez całe stulecia rościło sobie prawo do monopolu na prawdę.

Kosmici zabiją jednym strzałem

Nie warto nawet polemizować z wyżej przedstawionymi tezami, których fałszywość jest w stanie wykazać nawet prosty robotnik na dowolnej budowie. Przerażające jest to, że te niedorzeczności stanowią oficjalną wykładnię polityki w wielu państwach Europy. I że wierzy w nie całkiem sporo ogłupionych przez liberalną lewicę osób.

W niektórych przypadkach mamy tu zapewne do czynienia z rodzajem syndromu sztokholmskiego, gdy ofiary ideologicznego terroru uzależnione od podsuwanej im codziennie intelektualnej trucizny same zaczynają ją kolportować. Z pewnością bywają też cynicy, którzy stali się wyznawcami multikulturalizmu z czysto koniunkturalnych powodów, oraz niedouczeni imitatorzy, dla których ta ideologia jest kwestią aktualnej mody lub przepustką na lewicowe salony.

W pierwszej części amerykańskiego filmu „Dzień Niepodległości” jest scena, w której wymachująca transparentami grupka naiwniaków wita na dachu wieżowca statek przybyszy z obcej planety. Przybysze w odpowiedzi jednym strzałem zabijają wszystkich wiwatujących na ich cześć.

Trudno uciec od tej filmowej sceny, gdy przegląda się zdjęcia z powitania imigrantów w Bawarii. Na jednym z nich widać tłumek osób w różnym wieku, z kwiatami i gitarami, ckliwie przypatrujący się stojącym na podeście gościom z Bliskiego Wschodu. Jednym z przybyszy jest młody człowiek, który niespełna rok później zaatakuje siekierą pasażerów podmiejskiego pociągu pod Wurzburgiem. Być może wśród jego ofiar znalazł się ktoś z „komitetu powitalnego”.

Podobne skojarzenia przychodzą na myśl po masakrze w Dhace w Bangladeszu, gdzie grupa islamistów napadła na włoską restaurację, torturując i mordując 20 osób, w tym kobietę w ciąży. Wszyscy zginęli, bo nie znali Koranu. Jedną z zabitych Włoszek była sygnatariuszka apelu przeciwko islamofobii, w którym domagano się usunięcia redaktora naczelnego dziennika „Libero” za opublikowanie tekstu „Bastardi islamici” („Islamskie sukinsyny”). Pożyteczni idioci? Nawet niekoniecznie, bo sami islamiści nie mają do swoich obrońców ani grama szacunku.

Kiedyś – po kolejnym zamachu w Wielkiej Brytanii – jedna z tamtejszych gazet opublikowała rozmowę z kobietą, która mieszkała po sąsiedzku z przyszłym zamachowcem. Najbardziej utkwił mi w pamięci fragment, w którym islamista pyta Brytyjkę, czy jest chrześcijanką i czy wierzy w Boga. Ona odpowiada, że nie. – To bardzo źle, lepiej, żebyś wierzyła – odpowiada rozmówca.

Islamista nienawidzi chrześcijanina, ale traktuje go jak przeciwnika. Niewierzący nie jest przeciwnikiem, jest czymś na kształt insekta, którego trzeba zgnieść. Odrzucająca religię Europa to cywilizacja, którą islamista może tylko gardzić.

Lewicowo-liberalni pożyteczni idioci są przekonani, że muzułmanie najpierw pomogą im zdemontować chrześcijański fundament Europy, a potem sami rozpuszczą się w laickim, międzykulturowym sosie. Trzeba im tylko pomóc, ściągnąć ich jak najwięcej na Zachód. Nic bardziej mylnego. Pierwszą ofiarą islamizacji będą właśnie liberalne pięknoduchy, przekonane, że w islamie znalazły doskonałego sojusznika w walce z Kościołem.

Przekonanie, że za ideologiczne eksperymenty i dziwne sojusze lewicy przyjdzie zapłacić wysoką cenę, dociera już do coraz większej grupy ludzi. W przywołanym wcześniej wywiadzie dla „DGP” jest znamienny opis dzieci, które malują w szkole transparenty na cześć imigrantów, podczas gdy ich rodzice ze strachem i nieufnością czekają na nowych „mieszkańców”.

Doprawdy, trudno uwierzyć w oficjalne zaklęcia o solidarności Europejczyków z imigrantami. W ponurym milczeniu utrzymuje ich tylko ideologiczna presja. Tam, gdzie doszło do tragedii, emocji nie daje się powstrzymać. W Nicei, gdzie przybysz z Tunezji rozjechał ciężarówką 84 osoby, w tym wiele dzieci, w miejscu śmierci terrorysty przechodnie ostentacyjnie rzucają śmieci i plują.

Obezwładnione polityczną poprawnością władze i duża część mediów zaczynają zdawać sobie sprawę z realnych nastrojów. To dlatego przez kilka miesięcy nie ujawniano szczegółów makabrycznej zbrodni w paryskim klubie Bataclan, gdzie zamachowcy rozwścieczeni koncertem rockowym dosłownie patroszyli swoje ofiary i kaleczyli ich miejsca intymne.

To dlatego zwlekano z ujawnieniem gwałtów, jakich dopuścili się imigranci podczas pamiętnego sylwestra w Kolonii. To dlatego unika się podawania narodowości lub pochodzenia sprawców zamachów.

Kaleczyli i patroszyli swoje ofiary

Mieliśmy już do tej pory rajdowca z Nicei, nożownika spod Wurzburga i maczetystę spod Reutlingen. Możemy do tego jeszcze dodać samobójcę z Ansbach. Z początku nikt oficjalnie nie śmiał rzucić nawet cienia podejrzenia, że te ataki miały podłoże terrorystyczne. Stało się to dopiero wtedy, gdy stosowny komunikat wydało Państwo Islamskie.

W przypadku osobnika, który rzucił się z maczetą na Polkę w ciąży, rzecz w istocie miała prawdopodobnie wymiar osobisty. Jednak nieustające matactwa władz spowodowały, że jeśli teraz jakiś imigrant zabije kogoś na tle kryminalnym, to i tak mało kto w to uwierzy.

Odporni na rzeczywistość lewicowi postępowcy znaleźli więc kolejny argument, który ma obalić tezę o islamskim zagrożeniu dla Europy. Otóż wyciągnęli statystyki, wedle których, licząc od 1970 roku do marca 2016, więcej osób w Europie zginęło w zamachach terrorystycznych o podłożu politycznym aniżeli w tych, których sprawcami byli islamiści. Lidera KOD Mateusza Kijowskiego, a w ślad za nim niektóre nadwiślańskie tuzy, skłoniło to nawet do publicznych wypowiedzi, że „terror chrześcijański” jest bardziej okrutny od islamskiego.

Pomijając już fakt, że trudno mówić o „terrorze chrześcijańskim” w przypadku Czerwonych Brygad czy choćby niemieckiej RAF, bo były to ugrupowania nie tylko lewackie i wściekle antychrześcijańskie, ale również szkolone przez Palestyńczyków, warto się przyjrzeć tym statystykom.

Otóż wynika z nich, że do końca lat 90. liczbę „tradycyjnych” zamachów terrorystycznych udało się zredukować niemal do zera. Wtedy miejsce finansowanych wcześniej przez Kreml lewackich terrorystów zaczęli zajmować islamiści. I liczba ich ataków rośnie, przy czym największy przyrost odnotowano w ostatnich dwóch latach.

Terroryści chcą, aby się ich obawiano

Islamiści nie zabili wprawdzie jeszcze tylu ofiar co ich „tradycyjni” poprzednicy, ale – biorąc pod uwagę dynamikę ich działań – mają dużą szansę pobić rekord w znacznie krótszym czasie. Inaczej mówiąc, z tej statystyki można wyczytać, że jeśli szybko nie zahamujemy inwazji islamistów, w Europie popłynie szeroka rzeka krwi.

Przykłady? Proszę bardzo. W ciągu zaledwie jednego lipcowego tygodnia doszło w Bawarii do trzech zamachów terrorystycznych (Monachium, Wurzburg oraz Ansbach) – niemal dzień po dniu. Bierność zachęca islamistów do kolejnych ataków.

A skutki tej bierności są coraz bardziej opłakane politycznie i gospodarczo. Brytyjczycy wydali tuż przed wakacjami oficjalne wskazówki dla swoich obywateli, dokąd można bez obaw wyjeżdżać i jakich miejsc w Europie unikać. Z dołączonej do tych informacji mapki wynika, że Polska wraz z naszą częścią Europy stała się dziś oazą spokoju. Można się także dowiedzieć, że Gruzja jest bezpieczniejsza od Hiszpanii, Mołdawia od Francji, a Ukraina – która przecież prowadzi regularną wojnę – jest dziś spokojniejszym państwem od Niemiec.

Towarzyszące zamachom makabryczne opisy (podrzynanie gardeł, obcinanie palców) z pewnością wzmagają poczucie zagrożenia, a strach sprzyja islamistom. Terroryści chcą, aby się ich obawiano. Odpowiedzią lewicy na ten strach jest jednak nieustające „willkommen” i walka ze sceptyczną częścią społeczeństwa.

We wtorek senator z ramienia CDU Frank Henkel wydał oświadczenie, w którym zarzuca bankructwo dotychczasowej polityce wobec imigrantów islamskich. „Nie łudźmy się – napisał Henkel – ściągnęliśmy sobie do kraju całkowicie zdziczałych ludzi, zdolnych do popełnienia najbardziej barbarzyńskich zbrodni, które wcześniej nie należały do naszej codzienności. Trzeba to jasno powiedzieć, bez tabu. Ta zwykła ludzka uczciwość wymaga także, byśmy ofensywnie podchodzili do tematu islamizmu. Inaczej polityka zostanie odebrana jako oderwana od rzeczywistości”.

Jak można się łatwo domyślić, po tym – niecodziennym jak na polityka niemieckiej partii rządzącej – oświadczeniu na Henkla posypały się gromy ze strony lewicy. Jednym z głównych zarzutów było stwierdzenie, że tego typu deklaracje „napędzają głosów takim partiom, jak Alternatywa dla Niemiec”.

Widać tu jak na dłoni, że dla postępowej lewicy przeciwnikiem nie są islamiści, lecz każdy, kto próbuje przeciwstawić się tej samobójczej polityce. „Willkommen” stało się bronią postępowców w ich politycznej wojnie z konserwaty--wną prawicą. A że są ofiary? Cóż, w każdej wojnie są ofiary.

Lewica zręcznie manipuluje pojęciami. Stara się postawić znak równości między uchodźcą i imigrantem. To niezupełnie to samo. Uchodźca to człowiek, który został zmuszony do wyjazdu z własnego kraju z powodu wojny lub prześladowań. Jego celem nie jest podbój, lecz schronienie. Jest też zwykle gotów powrócić do swojego domu, gdy sytuacja wróci do normy. Do Polski przyjechała grupka syryjskich chrześcijan. Nikomu to nie przeszkadza. Ci ludzie schronili się u nas, szanują nasz kraj i czekają na powrót do domu.

Wojna hybrydowa przeciw Europie Zachodniej

Nikt normalny nie ma nic przeciwko uchodźcom. Problem w tym, że – jak się zdaje – większość przyjezdnych to nie uchodźcy, lecz imigranci zarobkowi, wśród których werbowani są przyszli terroryści. Gdyby imigranci rzeczywiście byli uchodźcami, nie szturmowaliby w takiej masie zachodniej Europy. Schronienie i wytchnienie od wojny mogli bowiem znaleźć choćby w Turcji, a jeśli nie tam, to na Bałkanach. Ale przyjezdni traktowali Turcję i Bałkany jedynie jako szlak tranzytowy do Austrii, Niemiec i Skandynawii.

Wiele też wskazuje na to, że Niemcy, ogłaszając politykę „willkommen”, zdawali sobie doskonale sprawę z natury tej imigracji. Ośrodki dla imigrantów przygotowywano bowiem na długo przed najazdem z Bliskiego Wschodu. Tłumaczono, że w ten sposób pozyskuje się dodatkową siłę roboczą w starzejącym się społeczeństwie niemieckim.
W tym kontekście trudno się nie zastanowić nad padającymi w zeszłym roku sugestiami, że tzw. rozlokowanie uchodźców, na które zgodził się rząd PO, miało w istocie służyć pozbyciu się z Niemiec osób nieprzydatnych ekonomicznie.

Cynizm polityki „willkommen” – podobnie jak inne wynalazki wspierane przez liberalną lewicę – najbardziej szkodzi prawdziwym uchodźcom. Po wyczynach islamistów znacznie trudniej będzie wzbudzić zaufanie i gotowość do niesienia pomocy tym, którzy naprawdę jej potrzebują.

Precyzyjne nazwanie i zlokalizowanie zagrożenia utrudnia też forma współczesnego konfliktu, który zwykło się określać mianem wojny hybrydowej. W tej wojnie nie ma frontalnego ataku, nie ma obcych armii, nie ma też państwa, które oficjalnie stoi za napastnikami. Zamiast tego dochodzi do czegoś w rodzaju infekcji wirusowej, która stopniowo, ale konsekwentnie rozwija się w zakażonym społeczeństwie, aby je ostatecznie unicestwić. Wirusem są przenikający do zaatakowanego państwa, działający autonomicznie terroryści.

Istotę wojny hybrydowej, z natury będącej wojną agresywną, doskonale zrozumiał Władimir Putin, przygotowując najazd „zielonych ludzików” na Krym i Ukrainę. Europa nie znalazła jeszcze skutecznego sposobu, aby przeciwdziałać podobnym zagrożeniom. Nie nadąża za tym również prawo międzynarodowe. Dlatego dziś tak łatwo, nie wypowiadając wojny, prowadzić wrogie działania i rozmywać własną odpowiedzialność za agresję.

Nie ulega wątpliwości, że Europa Zachodnia stała się celem wojny hybrydowej. Wojnę tę można powstrzymać, jeśli zawczasu zrozumie się jej naturę i podejmie zdecydowane działania obronne. Już dziś Europa przestała być kolorowym, bezpiecznym miejscem, a islamistyczny terror zaczyna na nowo dzielić kontynent.

Jeśli nie chcemy rozpadu Europy, należy jak najszybciej odrzucić dotychczasową politykę i podjąć próbę odbudowy utraconej tożsamości. Bez wspólnych korzeni i jednolitego systemu wartości pozostajemy bezbronni wobec najeźdźców.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody