Przedsiębiorcy, którzy przy poprzednich próbach wprowadzenia takich regulacji, podejmowanych przez Platformę Obywatelską, byli na nie, teraz nie kryją zadowolenia.

Trzeba się z nimi zgodzić. Chodzi bowiem o to, że tym razem fiskus postanowił wreszcie zrównać ponadnarodowe korporacje z rodzimymi przedsiębiorcami, zwłaszcza tymi mniejszymi. Bo teraz niby firmy są równe, ale te duże jakby równiejsze. Wynajmują najlepsze kancelarie, którym płacą duże pieniądze za to, by znalazły sposób, jak fiskusowi nie płacić jeszcze większych. Biznesowy know-how polega głównie na biegłości księgowych i doradców podatkowych oraz wyszczekaniu adwokatów.

Rodzimy średni przedsiębiorca często nie ma szans na to, by założyć sobie biuro na Antarktydzie, gdzie, jak wiadomo, podatki mogą płacić tylko pingwiny. Płaci więc jak mieszkaniec innej zimowej krainy, czyli bałwan, PIT, CIT, VAT i inne daniny. W terminie i bez obchodzenia przepisów. Nie ma szans na rozwiązania, które stosuje jego konkurent. Korporacyjny księgowy wykazuje bowiem zwykle, że firma sprzedała towar, ale do niego dopłaciła i właściwie nie zarabia, przeciwnie, ledwie wegetuje, zarabiając na sól do chleba. I choć słupki w sprawozdaniach nie wykazują korporacyjnych zysków, prezesów stać na jedwabną bieliznę i nowy lakier na samochodach. W takiej sytuacji trudno o współczucie dla nędzy wynikającej z optymalizacji podatkowej.

Mam nadzieję, że urzędnikom nie zabraknie ani wiedzy, ani odwagi, by, gdy już powstaną przepisy o klauzuli obejścia prawa, zmierzyć się z najlepszymi prawnikami i doradcami podatkowymi broniącymi zysków dużych firm. Liczę też na to, że szumnie zapowiadana batalia nie skończy się polowaniem na rodzimy biznes, by zapełnić budżetową kasę. Bo, jak mawiają, mieć stówę i nie mieć to dwie stówy różnicy. Oby uczciwi w biznesie nie musieli tych dwóch stów dopłacać.