Ostatnio biznes był tak mocno na minusie w 2009 r., ale wtedy było to w pełni zrozumiałe. Szalejący kryzys ekonomiczny doprowadził wiele firm na skraj upadłości, wyprzedawały więc swój majątek poniżej kosztów, tylko po to by przetrwać. Tymczasem w 2016 r. jedynymi problemami, z jakimi borykał się nasz biznes, był brak zaufania do rządu przykręcającego przedsiębiorcom podatkową śrubę.

Straty są mile widziane przez przedsiębiorców, bo odliczając je od dochodu, można obniżyć podatek dochodowy płacony w kolejnych latach. Jak mówi mój znajomy doradca podatkowy, sztuka polega jednak na tym, aby wykazać jak największe straty, ponosząc przy tym jak najmniejsze koszty.

Wytłumaczenia mogą być właściwie dwa. Pierwsze zakłada, że radykalny wzrost strat to zasługa spółek publicznych, ze wskazaniem na kopalnie, które w 2016 r. miały ogromne problemy ze sprzedażą węgla zalegającego na hałdach. Ten problem już zniknął. Jak pisaliśmy we wtorkowej „Rzeczpospolitej", kopalnie nie nadążają z dostawami dla największych odbiorców, w tym spółek energetycznych, które nie są nawet w stanie zgromadzić zapasów węgla przed zimą. Wypracowane w 2016 r. straty pozwolą kopalniom obniżyć płacone teraz podatki.

Druga możliwość to zmasowane działania optymalizacyjne po stronie biznesu, który chce w ten sposób zrekompensować sobie zmniejszone odliczenia podatku VAT. Ten scenariusz zakłada, że przedsiębiorcy nie przestraszyli się ostrzeżeń ministra finansów. Oznaczałoby to jednak zaproszenie kontrolerów skarbówki do sprawdzenia, czy straty w okresie prosperity są rzeczywiste, a nie wykreowane przez kreatywnych księgowych. W tym przypadku należałoby spodziewać się szybkiej reakcji fiskusa. Zgodnie z poniedziałkową uchwałą Naczelnego Sądu Administracyjnego kontrolerzy mają tylko pięć lat na zakwestionowanie deklarowanych przez podatników strat. Pytanie, czy uda im się dotrzeć do każdej firmy znajdującej się na minusie.