Prezes PiS zaprosił przedstawicieli partii opozycyjnych, rozmawiał z nimi przez kilkadziesiąt minut, a następnie ogłosił, że doszło do znaczącego postępu na drodze do załagodzenia konfliktu o Trybunał Konstytucyjny. I choć na spotkaniu nie ustalono nic konkretnego – poza chęcią do odbywania kolejnych rozmów – Kaczyński osiągnął podwójny efekt wizerunkowy.
Po pierwsze – przejął inicjatywę polityczną. Po drugie – co ważniejsze – tworzy wrażenie, że PiS nie jest agresorem, który łamie demokrację, lecz wyciąga rękę do opozycji i jest gotów do rozmów.
To sygnał wysyłany także za granicę – bo co to za despota, który zaprasza liderów partii opozycyjnych na herbatkę i ciasteczka, wspólnie debatując z nimi nad tym, jak rozwiązać kryzys konstytucyjny? W ciągu kilku dni dowiemy się, czy ten plan się powiódł, jak zagranie Kaczyńskiego zostanie odczytane w Brukseli czy Waszyngtonie.
Dzięki czwartkowemu spotkaniu Kaczyński może teraz grać na czas. Krytykom odpowie, że wprawdzie spór nie został jeszcze rozwiązany, ale prace trwają, a opinię Komisji Weneckiej analizują fachowcy.
Za cały ten manewr Jarosław Kaczyński zapłacił bardzo niewiele – bo przecież na razie nie wycofał się ani na krok, nie zapowiedział publikacji wyroku TK z początku marca.