Krzysztof Oppenheim: jak daleko prawo odbiega od sprawiedliwości w sporach z instytucjami finansowymi

W naszym kraju bardzo często postępowanie „zgodnie z prawem" nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością, co widać najlepiej w sporach z instytucjami finansowymi – uważa ekspert.

Publikacja: 11.01.2018 06:58

Krzysztof Oppenheim: jak daleko prawo odbiega od sprawiedliwości w sporach z instytucjami finansowymi

Foto: Fotolia

Niedawno Krzysztof Piasecki ze zdziwieniem konstatował – abstrahując od nazwy ugrupowania sprawującego władzę – że prawo i sprawiedliwość to zupełnie nie to samo. Jednym z wniosków autora skeczu było m.in. stwierdzenie, że Ministerstwo Sprawiedliwości nie musi przestrzegać prawa, bo jest od sprawiedliwości. A nie od prawa. Nie wchodząc w polemikę na tematy polityczne, w jednej kwestii trzeba przyznać kabareciarzowi rację. Cztery przykłady – niemal powszechnych działań w naszym systemie prawnym – pokazują, jak daleko prawo odbiega od sprawiedliwości.

Bankowy tytuł egzekucyjny

Największą hańbą dla polskiego wymiaru sprawiedliwości był bankowy tytuł egzekucyjny (BTE). Przez blisko 20 lat banki mogły być sędzią we własnej sprawie – w ich sporach przeciwko kredytobiorcom. Nikt nie jest w stanie określić skali tragedii, jakie spowodowało to zbrodnicze narzędzie. W ostatnich latach przed delegalizacją BTE, co miało miejsce w listopadzie 2015 r., wystawiano rocznie ok. miliona BTE.

14 kwietnia 2015 r. Trybunał Konstytucyjny uznał stosowanie BTE za niezgodne z ustawą zasadniczą. Powstaje więc dość naturalne pytanie: jak zatem traktować dziś „wyroki" sądów z lat poprzednich, tj. te z użyciem BTE? Wszak Konstytucja RP w tym zakresie nie uległa zmianie. Stąd oczywisty wniosek, że wszystkie orzeczenia sądów przyznające rację bankom – bez rozpoznania merytorycznego danego sporu – były sprzeczne z prawem. W bardzo wielu przypadkach dochodziło do nadużycia, co oznacza, że rażony BTE mógł zostać bankrutem (pomimo posiadania racji w danej sprawie), bez możliwości podjęcia jakiejkolwiek obrony. Nikt się jednak nie kwapi (mam na myśli ustawodawcę), aby poszkodowanym w jakikolwiek sposób pomóc. To jest: aby mieli oni szansę na należne im zadośćuczynienie.

Inną bankową, bardzo niemoralną sztuczką jest „ożywianie BTE". Chodzi o tytuły egzekucyjne, uzyskane przed listopadem 2015 r. Jak powszechnie wiadomo, w branży handlu wierzytelnościami tylko banki mogą prowadzić egzekucję na podstawie BTE. Po sprzedaży takiej wierzytelności, o ile od wypowiedzenia umowy kredytowej minęło minimum trzy lata, dług staje się przedawniony. Znaczy: nieważny. Nasze prawo nie zabrania jednak handlu takimi długami. Na co więc liczy nabywca przedawnionej wierzytelności? Zwykle stosownej wiedzy w tej dziedzinie nie posiada dłużnik. I z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że będzie „zobowiązanie" grzecznie spłacał.

Postępowanie nakazowe

Czy po delegalizacji BTE można pozbawić pozwanego możliwości udowodnienia swoich racji w sądzie? Oczywiście. Pomaga osiągnąć ten cel uzyskanie przez powoda nakazu zapłaty w postępowaniu nakazowym.

A przecież znacząca część pozwów o zapłatę, gdzie powodem jest instytucja finansowa, kończy się właśnie wydaniem przez sąd nakazu zapłaty w postępowaniu nakazowym. Strona powodowa uzyskuje dwie podstawowe korzyści. Po pierwsze, to niższa opłata sądowa – 1,25 proc. wartości przedmiotu sporu (w skrócie: w.p.s.), w postępowaniu upominawczym jest to już 5 proc w.p.s. Po drugie, z chwilą wydania nakazu zapłaty w postępowaniu nakazowym może stanowić on podstawę zabezpieczenia w sprawie.

Jeśli pozwany chce, aby spór został rozpoznany przez sąd, musi wnieść tzw. zarzuty do pozwu i uiścić opłatę sądową w kwocie 3,75 proc. w.p.s. Jeśli nie posiada takich środków, nakaz zapłaty szybko się uprawomocni.

Jeszcze trudniej będzie pozwanemu walczyć o sprawiedliwość, jeśli powód wystąpi do sądu – skutecznie – o przeprowadzenie postępowania zabezpieczającego na majątku pozwanego. Oznacza to, że komornik „wejdzie" na konta i majątek pozwanego, co może pozbawić tegoż środków na obronę. Może mieć to miejsce także wtedy, kiedy pozew o zapłatę jest bezpodstawny. Powyższe nijak się ma do treści art. 45 Konstytucji RP: „Każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki przez (...) niezależny, bezstronny i niezawisły sąd".

Weksel własny in blanco

Wydawać może się niewiarygodne, że w naszym systemie prawnym ostał się weksel własny in blanco. Historycznie: to relikt średniowiecza. Niech nas nie zmyli definicja, która tak opisuje weksel in blanco: „papier wartościowy, który stanowi zobowiązanie do bezwarunkowej zapłaty określonej sumy pieniędzy". Jeśli bowiem weźmiemy tenże „papier wartościowy" do ręki, to stwierdzimy, że nie jest to nic innego, jak jedynie... zapisana luźno kartka papieru.

Takowy weksel dość często jest zabezpieczeniem pożyczki udzielonej przez instytucję finansową, ale także – przez osobę prywatną i niemal zawsze przez lichwiarza. Posiadacz weksla może go komukolwiek sprzedać lub przekazać i do powyższego nie jest potrzebna zgoda wystawcy. W ten sposób tenże staje się dłużnikiem nowego nabywcy weksla.

Największym zagrożeniem dla wystawcy jest fakt, że ten „papier wartościowy" może funkcjonować w oderwaniu od umowy pożyczki. Pożyczkodawca ma prawo udać się do sądu z pozwem o zapłatę, przedstawiając jedynie weksel podpisany przez dłużnika. Posiadacz weksla może wypisać niemal dowolną kwotę domniemanego długu, do którego spłaty „zobowiązał" się niby wystawca weksla. Na dodatek wierzyciel występuje z pozwem w trybie nakazowym.

Cóż więc się dzieje, kiedy pozew opiera się wyłącznie na „dokumencie dowodowym" w postaci weksla? Sędzia pewnie ogląda tę „zapisaną kartkę papieru" i – jeśli nie znajdzie uchybień w wypełnieniu – wydaje stosowny nakaz zapłaty. Nie ma możliwości sprawdzić autentyczności podpisu ani obecnej kwoty zobowiązania dłużnika, ani też ... czy w ogóle jakikolwiek dług istnieje. Przecież mogło tak być, że zobowiązanie to zostało już dawno spłacone, a weksel po prostu dostał się w niepowołane ręce.

Możliwości nadużyć jest cała moc, a pozwany nie zawsze będzie miał możliwość skutecznie się obronić przed nakazem zapłaty. Jeśli tak się stanie: wyrok w sprawie opartej na tak surrealistycznym i nieweryfikowalnym „materiale dowodowym" szybko się uprawomocni.

E-sąd

Z założenia e-sąd miał pomóc w walce z tzw. przewlekłością postępowań, które w trybie normalnym ciągną się latami. E-sąd, jeśli pozew nie zawiera błędów formalnych – szybko wydaje nakaz zapłaty. A obecnie trafia do niego rocznie ponad 2 mln spraw. W treści tegoż nakazu znajdziemy m.in. taki zapis, w którym to sąd uczciwie informuje pozwanego: „Nakaz zapłaty został wydany na podstawie twierdzeń powoda, niezweryfikowanych na podstawie dowodów przez sąd". Dla powoda przygotowanie pozwu do e-sądu jest znacznie prostsze niż w wersji tradycyjnej. Ale działa to w dwie strony: skuteczne złożenie sprzeciwu przez stronę pozwaną wymaga dosłownie napisania dwóch zdań. Stosowne instrukcje, jak to uczynić, bez problemu można znaleźć w internecie. Wtedy e-sąd uznaje sprzeciw, przekazując sprawę do rozpoznania w trybie standardowym, tj. przez jej skierowanie do Sądu Rejonowego. Składanie pozwu do e-sądu wydaje się więc być pozbawione sensu. W czym więc tkwi tajemnica jego popularności? Otóż „sprytne" kancelarie prawne, zwykle działające na rzecz banków lub firm windykacyjnych – liczą, że pozwany nie odbierze korespondencji z sądu albo na nią nie odpowie. Jeśli tak się stanie, wyrok szybko się uprawomocni i można ściągać dług, często domniemany, z pomocą komornika.

Krótko mówiąc: cała działalność i skuteczność e-sądu bazuje na... niewiedzy pozwanych, czyli naszych rodaków najmniej zorientowanych w sprawach prawnych i ekonomicznych. Jest to więc tak samo „moralne" działanie, jak np. oszukiwanie niewidomych przy wydawaniu reszty. Przy okazji powód może niemal w sposób dowolny wyliczać wartość przedmiotu sporu, doliczając sobie różnego rodzaju koszty i opłaty. Wedle własnego uznania, fantazji i potrzeb.

Czy tak haniebne praktyki powinny mieć miejsce w „państwie prawa", za jakie ponoć nasz kraj uchodzi?

Jakiej wnioski możemy wysnuć z tej przygnębiającej lektury? Naiwni szukają w sądzie sprawiedliwości. Sprytne kancelarie wykorzystują patologie naszego systemu prawnego, by uzyskać jak najszybciej prawomocny nakaz zapłaty. Nierzadko: za nieistniejący lub przedawniony dług.

Autor jest ekspertem finansowym od kredytów hipotecznych, restrukturyzacji i konsolidacji zobowiązań, założyciel Fundacji Praw Dłużnika „Dłużnik też Człowiek".

Niedawno Krzysztof Piasecki ze zdziwieniem konstatował – abstrahując od nazwy ugrupowania sprawującego władzę – że prawo i sprawiedliwość to zupełnie nie to samo. Jednym z wniosków autora skeczu było m.in. stwierdzenie, że Ministerstwo Sprawiedliwości nie musi przestrzegać prawa, bo jest od sprawiedliwości. A nie od prawa. Nie wchodząc w polemikę na tematy polityczne, w jednej kwestii trzeba przyznać kabareciarzowi rację. Cztery przykłady – niemal powszechnych działań w naszym systemie prawnym – pokazują, jak daleko prawo odbiega od sprawiedliwości.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Reksio z sekcji tajnej. W sprawie Pegasusa sędziowie nie są ofiarami służb
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Ideowość obrońców konstytucji
Opinie Prawne
Jacek Czaja: Lustracja zwycięzcy konkursu na dyrektora KSSiP? Nieuzasadnione obawy
Opinie Prawne
Jakubowski, Gadecki: Archeolodzy kontra poszukiwacze skarbów. Kolejne starcie
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Prawne
Marek Isański: TK bytem fasadowym. Władzę w sprawach podatkowych przejął NSA