I tyleż jest wart. Dlatego nie będę się nim zajmował, podobnie jak rozważaniami ilu ludzi wyszło na ulice, gdzie był Grzegorz Schetyna, a gdzie Ewa Kopacz?

Co innego jest ważniejsze i deprymujące niestety: pogarda dla własnych zwycięstw. Niewiele ich było w dziejach, dużo mniej niż przegranych bitew i upadłych powstań. Tym bardziej powinniśmy je cenić. Dlatego głęboko nie zgadzam się z tymi, którzy myślą jak były premier Jan Olszewski (przy wielkim szacunku dla jego osoby). W przeddzień rocznicy „półwolnych” wyborów powiedział, że powinien być to najwyżej dzień żalu po wolności.

Nie, Polacy mądrze wykorzystali nadarzającą się szansę i nie tylko sami wrócili na Zachód, ale spowodowali rozpad całego bloku sowieckiego. Nie ma jednak nic za darmo, o czym powinien wiedzieć każdy mający się za dorosłego. Jest cena za rewolucję i cena za ewolucję. Tą pierwszą łatwo wyobrazić: przelana krew i groźba zbrodniczej dyktatury jak we Francji za Robespierre’a, czy w Sowietach. Ale ta druga też nie jest darmowa: na imię jej kompromis. Ugoda z łajdakami – nie tylko współżycie z tymi, których należałoby sprawiedliwie ukarać, lecz znoszenie ich pomyślności w opartym o taką ugodę państwie.

Ale wiara, że można jednocześnie zjeść ciastko i wciąż je posiadać, jest naiwnością niegodną polityka. Gdyby nadal czekać na podjęcie rozmów z rządzącymi PRL, to albo zapłacilibyśmy cenę za rewolucję, albo nie byłoby już czego odbudowywać. „Półwolność” przekuliśmy w sukces, choć Zachód wtedy w nas wątpił.

Za patriotyzm mamy rozpamiętywanie narodowych klęsk, przegranej od początku sprawy „żołnierzy wyklętych”, wyrzuty o domniemane zdrady. Jeśli chcemy, by inni nas szanowali, zacznijmy szanować się sami!