Narodziła się 93 lata temu. W dwudziestoleciu międzywojennym „Legendę Bałtyku" wystawiano chętnie, ale w PRL zniknęła. Po wielu dekadach pojawiała się w poznańskim Teatrze Wielkim, jako że mamy Rok Nowowiejskiego (kompozytor urodził się 140 lat temu).
Publiczność lubiła „Legendę Bałtyku", wielu krytyków wybrzydzało, także dlatego, że nie mogli darować Nowowiejskiemu międzynarodowego uznania i lat spędzonych w Berlinie. Dziś warto zapomnieć o powikłanym życiorysie urodzonego na Warmii kompozytora, który z jednej strony w czasie I wojny odbywał służbę w pruskiej orkiestrze, a z drugiej strony był autorem antyniemieckiej „Roty".
„Legendę Bałtyku" ciągle poprawiano, także po śmierci jej autora. Warto zaś poznać ją teraz w nowym opracowaniu, najbardziej wiernym temu, co zamyślił sobie Nowowiejski.
Wpisuje się ona w operowy świat z przełomu XIX i XX stulecia, ma rozmach Wagnera i urok Pucciniego. Nie jest to zarzut, wielu europejskich kompozytorów inspirowało się dokonaniami mistrzów. Nowowiejski zaś umiał instrumentować swoją muzykę. Bogactwo jego inwencji ukazał – zwłaszcza w II akcie – Tadeusz Kozłowski, prowadząc poznańską orkiestrę.
Mamy też tu trochę odniesień do polskiego folkloru, bo to opowieść prasłowiańska o Domanie, który rusza na dno Bałtyku po koronę Juraty, władczyni Winiety, zatopionej przez Peruna. Jeśli Doman wyłowi skarb, zdobędzie rękę Bogny, inaczej jej ojciec Mestwin wyda ją za innego.