Kiedy w październiku 1969 r. ukazała się debiutancka płyta King Crimson „In The Court Of Crimson King” z „21st Century Schozoid Man” – gratulował jej liderowi grupy sam król gitary Jimi Hendrix, ściskając prawicę Frippa lewą dłonią – prawa była bowiem złamana, i dodając „Lewa, bo od serca!”.

Koncertowy debiut też był królewski: w Hyde Parku, gdy The Rolling Stones pokazali się w nowym składzie po śmierci Briana Jonesa z Mickiem Taylorem (ex- Bluesbreakers Johna Mayalla). To niesamowite, że gdy Stonesi, najstarszy rock’and’ rollowy zespół świata, udowodnił swoją żywotność pierwszym z amerykańskich koncertów w Chicago – my mieliśmy zaszczyt wziąć udział w królewskich ceremoniach najlepszego jazz-rockowego zespołu świata.

Robert Fripp, znany z kaprysów, które wyrażały się m. in. licznymi personalnymi roszadami i nieoczekiwanymi zawieszaniami działalności – przywitał polskich fanów z taśmy, bawiąc się wysokim angielskim: zapraszając na muzyczne party, wszakże bez użycia jakichkolwiek urządzeń rejestrujących dźwięk i obraz, namawiając by czynić to uszami i oczami!

Jednocześnie udzielił basiście Tony’emu Levinowi przywileju wykonania zbiorowego zdjęcia fanów po zakończeniu koncertu, namawiając słuchaczy, by w tym momencie również nie szczędzili aparatów. Ale tylko wtedy! A potem nastąpił trzygodzinny koncert, jakiego Warszawa, pomimo wcześniejszych wizyt King Crimson, nie widziała.

Fripp poluzował nieco „dress code” audiencji, zdejmując marynarkę. Muzyka była grana jednak z najwyższą dyscypliną, zgodnie z tytułem płyty, jaką powrócił w 1981 r. A jednocześnie nieprzerwanie delektował się sztuką wywoływania muzycznego chaosu i porządkowania go, co zapowiedział w pierwszym okresie działalności do 1974 r.

Właśnie dlatego widzieliśmy w zespole zamiast śpiewającego gitarzysty Adriana Belewa – Jakko Jakszyka, którego timbre głosu lepiej pasuje do takich najstarszych kompozycji jak „In The Court Of The Crimson King”, „Epitaph”, „Islands”, „Starless”, a nie zabrakło także „Moonchild”, „Letters” czy „Cirkus”, przy którym można było śmiać się do rozpuku i cieszyć z ekwilibrystycznych sztuczek: podziwiać aranżacyjne salta trzech perkusistów, bo naprawdę balansowali na muzycznej krawędzi, rodzielając wyrafinowane partie między siebie, i nie zaliczając ani jednej wywrotki. A wszystkie kompozycje Frippa to naprawdę rytmiczne salta śmierci!

Było coś nieprawdopodobnie niemożliwego od pierwszego momentu koncertu, gdy każdy z perkusistów, trzymając w lewej ręce dwie pałki, zaś w prawej jedną – rozpoczął majestatyczną kanonadę „Drumsons”. Słowo spektakl bywa w dzisiejszym świecie widowisk nadużywane, ale show w warszawskiej Romie był wielkim spektaklem trzygłowej perkusyjnej hydry, która sześcioma rękoma obsługiwała trzy zestawy perkusyjne z majestrią doprowadzoną do perfekcji.

Chwile, gdy perkusiści z wolna unosili pałki i zawieszali je w powietrzu ponad instrumentami – to był moment, kiedy wstrzymywali oddech tysięca fanów, oczekujących na to, że po raz kolejny w odpowiednim ułamku sekundy trafią w bębny zmasowanym uderzeniem perkusyjnego ataku. Mistrzostwo świata! Dlatego Robert Fripp z uśmiechem pełnym radości mógł cieszyć się zwielokrotnioną precyzją wykonawczą swojego zespołu.

By zachwyty pozostały wiarygodne, trzeba wszakże dodać, że idealnie byłoby, gdy Jakszyk śpiewał w utworach z pierwszego okresu działalności, zaś Fripp nie rezygnował z wokalnych i gitarowych interpretacji Adriana Belew w tych kompozycjach, które tworzył z gitarzystą po 1980 r.

Fripp kocha pewnie jednak szczęśliwą siódemkę, dlatego ukoronował skład saksofonistą Melem Collinsem, a bez niego muzyka King Crimson nie miałaba tego szalonego polotu, z jakim obcowaliśmy w Romie.

Królewska zaś hojność monarchy free-rocka polegała także na tym, że podczas każdej z dwóch wieczornych audiencji zaprezentował inny program, który łącznie stanowił kolekcję złożoną z 39 kompozycji.

Marzeniem naszym, królu Robercie, jest byś opublikował te arcymistrzowskie wykonania na płycie, tak jak uczyniłeś to przed laty po poprzednim koncercie w Romie. A jeśli nawet tak się nie stanie - dzięki Twojej radzie, mamy koncertową magię zarejestrowaną dzięki naszym oczom i uszom.

Nie zapomnimy też chwili, gdy zgodnie z obietnicą, Tony Levin robił nam zdjęcia, a my fotografowaliście Ciebie, gdy ty fotografowałeś nas - szczęśliwy, że ani jeden błysk flesza nie zakłócił magii koncertu.

A dziś szczęśliwi są ci, którzy mają bilety na sobotni koncert „2019 Celebration Tour” w berlińskiej Cytadeli Spandau. Dałbym się w niej uwięzić do końca muzycznego świata, Fripp tłumaczy bowiem swoją muzyką znaczenie tego, co napisał w „Fauście” Goethe: „chwilo trwaj!”.

A jeśli o wielu artystach mówiło się, że podpisali cyrograf - to kompozytor „Starless And Bible Black” i „Fallen Angel” wie może o tym coś więcej, nie czyniąc jednak z tego praktycznego użytku. Amen!