I kwartał br. przyniósł rekordową sprzedaż mieszkań w sześciu aglomeracjach, 19,5 tys. – wynika z szacunków JLL. Wy sprzedaliście 848 lokali, o 14 proc. więcej niż rok wcześniej, to trzeci wynik w historii. Za to marzec okazał się rekordowym miesiącem – podpisaliście 400 umów. Jak zapowiada się II kwartał?
Kwiecień przyniósł poprawienie marcowego rekordu, sprzedaliśmy 415 mieszkań. Zbieramy owoce nałożenia się trzech czynników. Po pierwsze, popyt mimo pandemii jest bardzo dobry. Po drugie, platforma, jaką jest Atal, weszła już na właściwe obroty. Jesteśmy obecni w siedmiu miastach, ostatnio założone oddziały mają już skalę pod względem projektów w budowie, w przygotowaniu i przekazywaniu mieszkań. Po trzecie, są jeszcze możliwości zwiększenia skali w ramach tych siedmiu oddziałów.
Moim zdaniem przy dobrym popycie sprzedaż ponad 400 mieszkań miesięcznie jest do utrzymania. Po czterech miesiącach mamy więc 1262 sprzedane lokale oraz 838 rezerwacji – a u nas rezygnacje zdarzają się rzadko, to 1 proc. umów. Wygląda na to, że w całym roku możemy nawet przebić 4 tys. sprzedaży. Nie bardzo widzę czynniki, które miałyby to uniemożliwić. Patrząc średnioterminowo, w latach 2021–2023 chcielibyśmy sprzedać 11–12 tys. lokali, co moglibyśmy zrobić w 90 proc. na posiadanym banku ziemi.
Wszyscy się zastanawiają, czy ta wysoka temperatura rynku to już przypadkiem nie gorączka. Czy ten wzmożony popyt to pana zdaniem nowa normalność, czy jest chwilowy – wynika np. z przesunięcia popytu, który nie zrealizował się w 2020 r.?
Wiele czynników składa się na bieżącą sytuację, jednym z nich może być odłożony popyt, ale funkcjonujemy cały czas w środowisku rekordowo niskich stóp – i pewnie to się szybko nie zmieni. To oznacza tanie kredyty oraz zachęca do wycofywania oszczędności z banków, a więc skłonność do zakupu mieszkań jest ciągle duża. Przestrzegałbym przed stwierdzeniami, że coś nienormalnego dzieje się na rynku, a tym bardziej, że grozi nam bańka spekulacyjna.