Zdegradowanemu Muilenburgowi pozostawiono jednak stanowisko dyrektora generalnego, ale w historii Boeinga taki rozwój sytuacji jest ewenementem, ponieważ wszyscy jego poprzednicy łączyli obydwie funkcje. To oznacza w praktyce, że mieli władzę absolutną.

Teraz Muilenburg będzie podlegał kontroli prezesa, którym został David Calhoun. Jak informuje „Seattle Times” niewiele brakowało, aby stracił on obydwie funkcje, bo oprócz błędnego zarządzania kryzysowego zarzucano mu jeszcze niepotrzebną koncentrację na cięciu kosztów i notowaniach giełdowych, zamiast skupienia się na rozwoju firmy. Dla Muilenburga zmiana pozycji w firmie jest zasadnicza, bo po odebraniu mu tytułu prezesa stał się zwyczajnym wynajętym pracownikiem Boeinga, jego decyzje kontrolowane są i przez rade nadzorczą, i przez pozostałych członków zarządu, podczas gdy wcześniej były uzależnione od jego zdania.

Rada nadzorcza uznała, że dla Boeinga będzie korzystniej, jeśli odpowiedzialność zostanie rozłożona na więcej osób, a za decyzje będzie odpowiedzialny cały zarząd. Jednocześnie wyszło na jaw, że Boeing np. wymógł na amerykańskim regulatorze, Federalnej Agencji Lotnictwa (FAA) poluzowanie wymogów niezbędnych do certyfikacji MAX-ów, a jeden z pracowników koncernu przyznał, że Boeing odmówił sugestiom wprowadzenia podwyższenia poziomu bezpieczeństwa lotów jeszcze przed obydwoma katastrofami.

Decyzja odsunięcia Muilenburga jest konsekwencją powołania w Stanach Zjednoczonych Komisji Bezpieczeństwa Lotniczego (ASC) i kilku rekomendacji dotyczących budowy samolotów oraz przepływu informacji wewnątrz firm, zwłaszcza tych dotyczących wyposażenia kabiny pilotów i projektowania całych maszyn.