Rylski, Karpowicz, Nurowska, Saramonowicz. Poczet pisarzy, którzy mieszają się do polityki

Lektura książek pisarzy, którzy postanowili skrytykować dobrą zmianę, pokazuje, że im bliżej podchodzą do partyjnej polityki, tym bardziej wychodzą z tej konfrontacji poparzeni. I do końca nie wiadomo, ile w ich prozie diagnozy, a ile autopromocji.

Aktualizacja: 21.07.2018 23:50 Publikacja: 21.07.2018 00:01

Eustachy Rylski w ostatnich latach energię twórczą wkłada w publicystykę, a nie w literaturę

Eustachy Rylski w ostatnich latach energię twórczą wkłada w publicystykę, a nie w literaturę

Foto: Fotorzepa/ Wojciech Grzędzieński

Kto jest najwybitniejszym żyjącym polskim pisarzem? – spytano mnie kiedyś w kulturalnym towarzystwie na bankiecie. Z początku próbowałem kręcić, że nie da się tak po prostu wskazać jednej osoby, lecz w końcu uległem i podałem nazwisko, które – jak to bywa w takich momentach – pierwsze przyszło mi do głowy: Eustachy Rylski.

Dziś nie zmieniłbym zdania. W jego debiutanckim dyptyku powieściowym z 1984 r. „Stankiewicz. Powrót", a także późniejszych dziełach odnajduję to, czego brakuje mi we współczesnej literaturze polskiej. Najlepsze powieści Rylskiego to podszyte fatalizmem moralitety, wystylizowane, zdradzające wrażliwość na przyrodę i proste przyjemności. A przy tym arcypolskie, głęboko osadzone w historii, tradycji, literaturze i naszych odwiecznych dylematach. Niewielu potrafi jednym zdaniem zaczarować czytelnika i wprowadzić w nastrój tak jak Rylski, a zarazem nie tracić z horyzontu opowieści, która trzyma w napięciu do ostatnich, chwytających za gardło scen. Patos łagodzony jest ironią i poczuciem humoru.

Nie bez znaczenia pozostawała też jego pozycja outsidera. To mogło imponować, bowiem 73-letni Eustachy Rylski przez wiele lat chodził własnymi drogami. Doceniany zarówno na prawicy, jak i lewicy. Trudno było go przekabacić, przekupić nagrodami czy recenzjami. Nikomu nie starał się przypodobać, literaturę traktował jak hobby, a nie sposób na życie. Pieniędzy dorobił się na czym innym i nie wikłał się w zwasalizowane piekiełko polskiej kultury. Chłód, dystans i klasa umacniały zdrowy rozsądek pisarza, niezbędny, by tworzyć powieści ponadczasowe. Do czasu.

Kultura walenia w klechów

W ostatnich latach bowiem Eustachy Rylski z lubością korzysta z podstawianego mu mikrofonu i udziela zupełnie nieliterackich wywiadów. Rozprawia o ekonomii, polityce krajowej, europejskiej i globalnej. Lekką ręką stawia tezy socjologiczne i politologiczne, uproszczone na miarę żółtego paska w telewizji informacyjnej. Nie czując granic zdrowego rozsądku, stawia w jednym rzędzie Orbána i Morawieckiego z Putinem i Łukaszenką. W rozmowach z „Newsweekiem" i „Gazetą Wyborczą" kreśli amatorskie psychoanalizy Jarosława Kaczyńskiego, wali w „klechów", piętnuje „prostacki patriotyzm", by na koniec krytykować brak kultury i rosnącą pogardę w narodzie.

Można traktować te wypowiedzi Rylskiego jako specyficzne rytuały ludzi kultury, charakterystyczne zwłaszcza dla twórców z bogatym dorobkiem. Mało kto z wielkich jest w stanie oprzeć się pokusie „mentorzenia" i dawania odpowiedzi na wszystkie pytania, które im się zadaje. Bo nawet przy dużym kapitale intelektualnym nie sposób znać się na wszystkim. Świat pędzi naprzód, a oni często zostają ze starymi odpowiedziami na nowe pytania.

Od biedy można by to przełknąć. W końcu nie takie tuzy ze świata sztuki powtarzały głupstwa. Nie przestaniemy przecież cenić filmów z Robertem De Niro tylko dlatego że postanowił skrytykować prezydenta Donalda Trumpa w mało wyrafinowany sposób. Tak samo jak nie zapomnimy Antoniemu Krauzemu znakomitego „Czarnego czwartku", tylko dlatego że prawica nosiła go na rękach za komentarze w sprawie katastrofy smoleńskiej. Problem pojawia się wtedy, gdy świat publicystyki zaczyna wkraczać w twórczość danego artysty. A tak się niestety stało właśnie w przypadku Eustachego Rylskiego.

Już pierwsze zdanie promocyjnego opisu jego najnowszej powieści „Blask" (ukazała się w maju) zapalało lampkę ostrzegawczą, sugerując, że pisarz wpłynął na tereny pełne raf i mielizn – na wody twardej publicystyki: „Główny bohater, Gaponia, jest zausznikiem dyktatora rządzącego upadłym państwem".

I rzeczywiście, „Blask" to wizja Polski rządzonej długie lata przez PiS, choć nieco zakamuflowana na poziomie scenerii i języka. Rzeczywistość opisywana jest w specyficznej nowomowie, będącej krzyżówką nomenklatury starożytnej (falanga, Cezar, Kaligula) oraz Kościoła (podział administracyjny na dykasterie). Bohaterowie politycy noszą znaczące pseudonimy: Skurwysynek (złodziej rowerów awansowany na sędziego ludowego), Czub (minister resortów siłowych, były dziennikarz sportowy, koneser sztuk walki). Komendantem Domu Centralnego (czegoś na kształt Komitetu Centralnego partii) jest były magazynier z Ikei, a szefem wszystkich szefów jest Don – mieszanina Jarosława Kaczyńskiego i z powodu trapiącej go choroby pułkownika Kurtza z „Czasu apokalipsy". Rządzi ludźmi, którymi pogardza, i jak w przypadku Kurtza przepełnia go poczucie wyższości nad „bydłem".

Gdy Don umiera (znika?), rozpoczyna się czas chaosu i walki o sukcesję. Włącza się w to falanga – paramilitarne jednostki młodych mężczyzn, obozujących nad rzeką Wag, słowackim dopływem Dunaju. Młodzi są niebezpieczni i spragnieni krwi. Władza coraz bardziej niepewna, a lud domaga się jeszcze więcej chleba i igrzysk. Młodzi mężczyźni faszerują się mexidolem – silnym lekiem stosowanym jako doping, więc ich sylwetki stały się zwaliste, karki bycze, mózgi pracują na zwolnionych obrotach, a strach jest uczuciem im obcym. „Naród zatęsknił za złą baśnią" – czytamy.

Kraj trawi kryzys klimatyczny (upały i susze), energetyczny (przerwy w dostawach prądu i braki paliw). Falanga wraca znad Wagu i rozpierzcha się po kraju w postaci gangów. Rolę księży przejął narodowy legion Maryi, czyli ogolone łyse karki. Jednym słowem: zgroza. Obserwujemy kryzys państwa oraz kłamstwa o tym, że Don nadal żyje i rządzi. Następnie dochodzi do przewrotu w dużej mierze sterowanego przez te same elity, które doprowadziły kraj do ruiny, bo opozycja została uwięziona bądź wypędzona. Decydenci ściągają z Hiszpanii wyklętego poetę (dawnego przyjaciela Gaponi), który zostaje wybrany na prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe. Ale lud ciągle jest wciąż niespokojny i żądny krwi. Kto nas rozczarował? – pytają. – Kto doprowadził do ruiny?

Dawni ministrowie wpadają na pomysł, że zaspokoi ich dopiero ofiara z człowieka. A najlepiej niewinnego. Gaponia, jako doradca zmarłego Dona, nadaje się do tej roli idealnie.

Jeremiady fatalisty

W wywiadach Eustachy Rylski w zasadzie dosłownie cytuje swoją powieść jako diagnozę współczesnej Polski. Przyznaje, że baśniowo-symboliczny kostium jest tylko pelerynką dla jego wizji ojczyzny, obecnej i przyszłej. O polityce rządzących czytamy więc w „Blasku" następująco: „Jeżeli celem miała być wojna, którą im obiecano, to przeciwnik znaczyć musiał (...) więcej niż Żyd, pedał, lesba, mason, ekolog, wegetarianin, muslim czy – najjadowitszy z nich – libertyn". O dochodzeniu do władzy partii: „Stanąć po stronie przegranych, po stronie tych, którzy po niespodziewanej zmianie systemu znaleźli się po niewłaściwej stronie rzeczywistości, by wyostrzyć roszczenia roszczących, frustracje sfrustrowanych, nienawiść nienawidzących, nobilitować niedołęstwo, gnuśność, uzasadnioną lub nieuzasadnioną bezkarność".

O społeczeństwie: „Naród rozsmakował się w postępie, który dało się najprościej identyfikować z autami, elektronicznymi gadżetami, domami pod miastem, rzeką piwa wszystkich europejskich marek, mięsem pieczonym na grillu, przekarmionymi dziećmi włażącymi dorosłym na łeb, prostacką wesołością i rozkoszą czucia się wszędzie jak u siebie". O stosunku do wiary w państwie PiS-u: „Obywatele niereligijni od wieków, dalecy od Boga na co dzień i bliscy mu od święta w sposób, jakiego najłaskawszy Bóg nie zaakceptuje, realizujący swoje metafizyczne iluzje w pogańskich rytuałach, przysposobili kapłanów do swoich wyobrażeń o transcendencji, czyniąc z nich szamanów plemiennej sprawy tak trywialnej, płytkiej, prostackiej, że cały Kościół narodowy wraz z pożal się Boże, hierarchami został przez podążający w przeciwnym kierunku Rzym ekskomunikowany". Doktryna Domu Centralnego, czyli partii, stanowi parafrazę słów Lenina o dyktaturze: „Władza ograniczona czymkolwiek poza ideą, która ją powołała, staje się własnym zaprzeczeniem, nawet jeżeli jest czystą przemocą".

A jak wygląda „Blask" z perspektywy kompozycyjno-stylistycznej? Dostajemy zbiór napoczętych wątków, z których żaden nie zostaje treściowo spełniony. Wszystko w „Blasku" jest rozgrzebane i nieskończone, włącznie z genezą tytułu. Od pomysłu do pomysłu, bez konsekwencji i dyscypliny. Tak jakby Rylskiego najbardziej interesowała diagnoza współczesności, a zatem publicystyka. Bo przecież niemożliwe, że brakuje mu umiejętności. Jeśli chodzi o jakość tej publicystyki, to niech każdy oceni sam, na ile wizja Polski pisarza jest zbieżna z jego przekonaniami. W niektórych miejscach nie sposób odmówić Rylskiemu racji, a nawet zjadliwego poczucia humoru (MMA jako sport narodowy), ale też wielokrotnie po prostu przesadza i opowiada o Polsce, która ma wiele wspólnego z okładkami „Newsweeka", ale z rzeczywistością już mniej. Jeżeli miała to być satyra, to wyszła zbyt topornie. Jeśli przenikliwy obraz naszych wad, to wielokrotnie przestrzelony.

Rylski w „Blasku" i wywiadach łaje młode pokolenie. Zarzuca mu bezideowość, gnuśność, chamstwo i nihilizm spleciony z materializmem. Zapomina, że sam nie był wzorem społeczno-politycznego zaangażowania. W „Rozmowach poszczególnych" nagranych dla TVP w 2015 r. wspominał: „Nawet zaproponowano mi, żebym wstąpił do Solidarności, ja zapytałem: »Ilu was jest?«. »Dwanaście milionów« – usłyszałem i machnąłem ręką, że obejdzie się beze mnie".

Tania szydera

Eustachy Rylski to jeden z kilku pisarzy, którzy próbowali w ostatnim czasie portretować „dobrą zmianę". Lektura ich książek pokazuje, że im bliżej podchodzą do polityki, tym bardziej wychodzą z tej konfrontacji poparzeni. Na tarczy wrócił z tej bitwy m.in. Ignacy Karpowicz. Utalentowany autor „Sońki" i „ości" postanowił połączyć prywatny gejowski coming-out z wizją Polski przyszłości, w której homoseksualiści będą poddawani przymusowej terapii „prostującej" ich nieheteroseksualne wychylenie. W jednej z trzech części swej powieści „Miłość" opisał relacje młodych kryptogejów z prorządowych elit (rządzi oczywiście pisoidalna prawica), którym życie w kłamstwie i samozaprzeczeniu wyniszcza dusze. Arsenał w ogóle jest wielkokalibrowy, bowiem Karpowicz nawiązał do Platona i idei miłości, z której wyrasta triada: dobro, piękno i prawda. Arcywyrafinowany pomysł zamienił się jednak w kicz. W taki oto sposób powstała przejaskrawiona i nabzdyczona stylistycznie bajka dla niegrzecznych dzieci, które odważą się nie wspierać liberalnej opozycji.

Jeszcze większym kuriozum była powieść „Dziesięć godzin" poczytnej powieściopisarki Marii Nurowskiej, która żeby walnąć w PiS sięgnęła aż po „Mistrza i Małgorzatę". W wywiadach zapowiadała nawet, że liczy się z aresztowaniem przez pisowskie władze, co można skomentować wyłącznie śmiechem. W „Dziesięciu godzinach" odwoływała się do zarzutów korupcyjnych postawionych platformerskiemu senatorowi i legendzie opozycji antykomunistycznej Józefowi Piniorowi. Wydała pisarski wyrok zaoczny i uniewinniła senatora, a wszystko przy pomocy wesołej gromadki Wolanda (Behemot, Fagot, Azazello), która z Moskwy trafia do IV RP i robi porządek z tymi wszystkimi Macierewiczami, Ziobrami i Brudzińskimi. Strasznie niedobra książka, ale niestety nie ostatnia.

Andrzej Saramonowicz, który postanowił, że woli być pisarzem, a nie filmowcem, wydał niedawno „Pokraj" – bardzo ciężką satyrę na polskich januszów i grażyny. Wyszło trzysta stron taniej szydery, przesiąkniętej klasową pogardą do ludzi o niższym kapitale kulturowym i z powracającą antykatolicką obsesją. Nie chodzi o to, żeby w ogóle nie pisać powieści politycznych, tylko o to, żeby nie były one pośledniego gatunku i żeby termin ich ważności był dłuższy niż kilkanaście miesięcy. Na takim tle nawet „Blask" Rylskiego zaczyna nabierać wartości.

Rytualne daniny

Twórcy często zdają się nie dostrzegać, jak bardzo są wykorzystywani przez te, z pozoru zaprzyjaźnione z nimi, media. Czy którekolwiek z nich poświęciłoby im kilka kolumn w gazecie lub tygodniku albo czas antenowy, by opowiedzieli o najnowszej książce, filmie lub płycie, gdyby nie spełnili rytualnej daniny? Nie skrytykowali rządu bądź opozycji – bo prawica ma swoje analogiczne medialne rytuały, w których dokonuje selekcji na „naszych" i „tamtych". Choć siła przyciągania przez prawicę artystów jest znikoma, ale to już zupełnie inny temat.

Literatura dawno wypadła z głównego obiegu informacyjnego. Nagroda międzynarodowego Bookera dla Olgi Tokarczuk zainteresowała telewizje informacyjne o tyle, o ile mogli przez nią uderzyć w politykę obecnego ministra kultury i wicepremiera Piotra Glińskiego. To nie wyjątek, ale reguła, jaką kierują się stacje telewizyjne oraz pisma o silnie tożsamościowym charakterze – jeżeli chcesz promować u nas swoje nowe dzieło, to musisz odpowiadać na pytania, które ci zadamy. A spytamy o Kaczyńskiego, Tuska, Trumpa, Rydzyka, Macierewicza, Kościół, antysemityzm, Smoleńsk, aborcję i o Mariana Kowalskiego. Pisarze i pisarki nie dostają dziś okładek i czołówek za swoje książki, tylko za to, że skrytykują PiS lub stworzą demoniczną charakterystykę Jarosława Kaczyńskiego.

Jedni w tę grę wchodzą gładko i mówią, co ślina przyniesie im na język, byle tylko na końcu dodać: i zapraszam do księgarni po moją nową powieść. Inni miewają opory, ale wyjścia raczej nie mają. Albo to, albo niebyt medialny. Łatwo z tego kpić, ale z drugiej strony wątek ekonomiczny jest bardzo istotny, bo z samych książek nad Wisłą wyżyć trudno, a tym bardziej takich, które się nie sprzedają. Rozmowy w telewizjach śniadaniowych i komentarze polityczne działają na sprzedaż dużo lepiej niż recenzje w kwartalnikach literackich. Dlatego nawet najbardziej niechętni mediom, mizantropijni twórcy zgadzają się przy okazji premiery nowego dzieła na zwyczajową rundę po studiach i redakcjach. Po miesiącu mogą odetchnąć z ulgą, przestają odpisywać na SMS-y dziennikarzy i nie odbierają telefonu, i tak aż do kolejnej premiery, kiedy to namówieni przez swego wydawcę znowu rozpoczną taniec z mediami. Ta gra przynosi korzyści obydwu stronom, ale mimo wszystko stawia pisarzy w złej sytuacji, ustawiając ich na łatwej do rozegrania pozycji. W dodatku upokarzającej, patrząc na wybitny dorobek wielu z nich i to, do czego są – mówiąc brzydko – wykorzystywani.

Młodzi wyrachowani

Są też tacy literaci, którzy z medialnej aktywności czynią swój główny atut i narzędzie zdobywania uwagi. To najczęściej młodsi pisarze, obeznani z nowymi mediami i sposobami komunikacji. Oni podchodzą do swojej obecności w przestrzeni publicznej w sposób bardziej wyrachowany i kalkulują na chłodno, na ile warto być aktywnym publicystą i komentatorem i na ile można wpuścić media do życia prywatnego.

Literaci bywają stałymi komentatorami w telewizjach informacyjnych, prowadzą drapieżne profile na Facebooku, stając się w ten sposób „influencerami", którzy mają wpływ, choć nie do końca wiadomo na co. Śmieją się z absurdalnych pasków w TVP Info, choć często na Facebooku sami wypisują równie niemądre rzeczy (polecam profil Andrzeja Saramonowicza). Później w komentarzach wdają się w zapasy w kisielu z internautami, by na koniec poskarżyć się na hejt, jakby zapomnieli stare porzekadło o tym, co się zbiera, gdy zasiewa się wiatr. W internetowych „influencerów" zamieniają się czasem bardzo utalentowani pisarze. Sążniste komentarze na temat bieżących spraw wypisują na swych profilach FB m.in. Szczepan Twardoch, Ziemowit Szczerek oraz Jacek Dehnel.

Trudno się dziwić młodym pisarzom, że zamiast być rozgrywanymi przez tradycyjne media, wolą grać na swoich zasadach w nowych mediach. Nie są przez dziennikarzy odpytywani na temat Kaczyńskiego i Rydzyka, co nie znaczy, że sami o tym nie piszą w internecie. Czasy dla literatury są liche, dobra proza przestała się bronić swoją jakością. Bez medialnego pudła rezonansowego szybko idzie w zapomnienie albo wręcz jest z góry skazana na ciszę. I to jest w tym wszystkim najsmutniejsze, a nie to, że tak znakomity pisarz jak Eustachy Rylski na fali wzmożenia antypisowskiego napisał przesadnie publicystyczną powieść, o której – tym razem na szczęście – wkrótce nie będziemy już pamiętać. Zostanie „Stankiewicz. Powrót", „Warunek", „Obok Julii" i inne wielkie powieści wybitnego prozaika.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Kto jest najwybitniejszym żyjącym polskim pisarzem? – spytano mnie kiedyś w kulturalnym towarzystwie na bankiecie. Z początku próbowałem kręcić, że nie da się tak po prostu wskazać jednej osoby, lecz w końcu uległem i podałem nazwisko, które – jak to bywa w takich momentach – pierwsze przyszło mi do głowy: Eustachy Rylski.

Dziś nie zmieniłbym zdania. W jego debiutanckim dyptyku powieściowym z 1984 r. „Stankiewicz. Powrót", a także późniejszych dziełach odnajduję to, czego brakuje mi we współczesnej literaturze polskiej. Najlepsze powieści Rylskiego to podszyte fatalizmem moralitety, wystylizowane, zdradzające wrażliwość na przyrodę i proste przyjemności. A przy tym arcypolskie, głęboko osadzone w historii, tradycji, literaturze i naszych odwiecznych dylematach. Niewielu potrafi jednym zdaniem zaczarować czytelnika i wprowadzić w nastrój tak jak Rylski, a zarazem nie tracić z horyzontu opowieści, która trzyma w napięciu do ostatnich, chwytających za gardło scen. Patos łagodzony jest ironią i poczuciem humoru.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Literatura
Co czytają Polacy, poza kryminałami, że gwałtownie wzrosło czytelnictwo
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Literatura
Rekomendacje filmowe: Intymne spotkania z twórcami kina
Literatura
Czesław Miłosz z przedmową Olgi Tokarczuk. Nowa edycja dzieł noblisty
Literatura
Nie żyje Leszek Bugajski, publicysta i krytyk literacki
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Literatura
Ernest Bryll: zapomniany romantyk i Polak stojący w kolejce